Nawet najsolidniejsza
trumna
musi
spróchnieć i wpuścić życie,
by karmiło się
śmiercią.
– Stephen King
× × ×
– To tutaj.
– Jest pan
pewien? – kobieta z duszą na ramieniu oraz niepokojem, który wprost wylewał się
z niej, tworząc wokół dziwną aurę pełną obawy, zajrzała przez okienko w
drzwiach.
– Tak.
Pacjent sto dziewięćdziesiąt trzy, Gerard Way – odparł spokojnie, posyłając
lekki uśmiech odwiedzającej.
– Może pani
wejść, ale nie dłużej niż na pół godziny.
– Dziękuję.
Sala, do
której weszła nie różniła się prawie niczym od tego, co zastała na zewnątrz.
Biel, przy zimnym świetle żarówek, powoli już wżerająca się w zmęczone oczy, ta
nieskazitelna czystość, jakby szpital nigdy nie był użytkowany oraz ten zapach
lekarstw.
Zapach
śmierci.
Donna była
tu tylko trzy razy i za każdym żałowała, że w ogóle decydowała się na przyjazd.
Gdy wracała do domu, czuła się pusta jak klepsydra, z której przez pęknięcie
wysypały się wszystkie ziarenka piasku. Jak zestrzelony ptak, podczas
pierwszego wzbijania się w powietrze. Życie uciekało z niej wtedy tak szybko,
jakby ktoś je wysysał gigantyczną słomką. To okropne uczucie nigdy nie powinno
przez nikogo zostać odkryte, a co dopiero ponawiane lub zaakceptowane.
Donna była
tu tylko trzy razy i zawsze, choć myśli odpływały w dal, a rozum przestawał
kontrolować i tak już wiotkie nogi, wiedziała jedno – każdy z nich powinien być
jej ostatnim. Ale nie był.
I nigdy nie
będzie.
× × ×
Mikey razem
ze swoim przyjacielem, Frankiem, był gnębiony przez całe liceum. Nie pierwszy
już raz z kolei, grupka wysportowanych chłopaków, bez krzty rozumu, za to z
imponującą siłą w mięśniach, otoczyła ich przy murze. Victor złapał Franka za
koszulkę i zaczął tłuc go po twarzy pięścią, ściśle otoczony przez swoich
kompanów, podczas gdy Mikey leżał na trawie, wypchnięty poza okrąg. W końcu
dziś, jak to mówią, zajmują się tą małą ciotą, a nie jego dziwką. Z
rozszerzonymi oczami wpatrywał się we wciąż cieknącą krew ze złamanego nosa
Franka oraz pięść, która unosiła się, raz po raz opadając na twarz chłopaka.
Nie
wytrzymał.
Nie potrafił
już dłużej.
Miał dość
wiecznego bólu, strachu, opuszczonej głowy, żeby tylko pozostać niewidzialnym i
przymykania oczu w oczekiwaniu na cios. Powoli rosnącej w nim paranoi, gdy
zerkał ukradkiem na twarze osób przewijających się koło niego, podczas
przesiadywania pod klasą na przerwie i zamiast poszczególnych linii oraz
grymasów, zbiegających się w mimikę twarz uczniów, widział tak naprawdę same
emocje. Dokładnie jedną – nienawiść, oraz te ohydne uśmieszki, w tak perfidny
sposób niszczące i tak już do dupy dzień.
Miał dość,
to nie podlegało dyskusji.
Jego umysł
był w tym jednomyślny.
Po raz
pierwszy od bardzo dawna dostrzegł na swojej drodze cel i za żadną cenę nie
pozwoli mu się wymknąć.
Wstał z
sykiem, gdy rozharatane plecy na szkolnym murze dały mu się we znaki. Reszta
nie zwracała na niego żadnej uwagi. Liczył się tylko Frank, powoli już
odpływający w niebyt przez dawki kolejnych uderzeń, które swoją siłą szkodziły
o wiele bardziej niż normalnie powinny, z powodu wcześniejszych uszczerbków na
zdrowiu i pokrywających nieustannie jego ciało siniaków. Mikey wziął do ręki
czerwoną cegłę, o którą zahaczył łopatką, robiąc sobie na niej długą, piekącą
szramę. Powoli zaczął kroczyć w ich kierunku, aż w końcu przepchnął się między
ciasno ustawionymi przy sobie chłopakami, którzy zaskoczeni wręcz nieświadomie
umożliwili mu przejście i z nieznaną mu dotąd siłą, ze wrzaskiem zamachnął się
w kierunku Victora.
Jeden huk.
Krótki,
specyficzny, przytłumiony przez skórę oraz czaszkę, która popękała w miejscu
uderzenia na malutkie kawałeczki. Ciało padło wraz z głuchym łoskotem na
ziemię, a Frank siłą rzeczy obok niego. Głowa, wgnieciona w lewej części przez
pustak, pozwoliła wydostać się pojedynczym elementom mózgu na świeże, zroszone
krwią, powietrze, wypływając leniwie na trawę.
Wszystko,
jakby ucichło.
Grupka
chłopaków, która zapewniała ścisłą blokadę ze światem zewnętrznym zaniemówiła,
a wszelkie wiwaty i zjadliwe uśmiechy, jakby ręką odjął. Mikey stał pochylony
obok Franka i Victora, oddychając szybko i nierówno. Łzy powoli spływały mu po
policzkach, a wreszcie spadały na ziemię, w którą on wpatrywał się
rozszerzonymi, dziwnie pustymi oczami. Frank podnosił się powoli na rękach, to
zaraz znów padał, gdy siły jakie mu pozostały, nie starczyły nawet na zwykłe
podparcie się. Spróbował jeszcze raz, tym razem skutecznie i gdy przetarł oko,
do którego spłynęła krew z rozciętego łuku brwiowego, niepewnie się
rozejrzał. Reszta chłopaków zdążyła już uciec. Tyły szkoły były już całkowicie
puste, z uwagi na porę, przez którą nauczyciele już dawno opuścili budynek,
udając się do domów. Kiedy jednak wzrok Franka spoczął na leżącym na brzuchu
Victorze, z lewą częścią twarzy czerwoną od krwi, przestraszony krzyknął
krótko i pospiesznie odsunął się od niego. Padał przy tym ponownie na plecy, to
podnosił się, ale jednak nie spuszczał z niego wzroku, jakby miał lada chwila
wstać i ponownie rzucić się na niego z pięściami. Sapał ciężko, starając się
uspokoić rozszalałe bicie serca, aż wreszcie spojrzał przerażony na Mikey'a.
On się uśmiechał.
Ale nie tak
psychopatycznie. Normalnie, jak osoba pełna życia, gdy wygląda za okno akurat,
aby zobaczyć powoli wschodzące słońce.
Był
szczęśliwy, bo czuł ulgę, z powodu zakończenia tego.
Męka
dojrzała światło latarni morskiej, po tylu miesiącach samotnej żeglugi.
Nareszcie.
Po tym
zdarzeniu uczniów w większości ogarnęła panika, a rodzice pragnęli
natychmiastowego skazania chłopaka za to co zrobił. Za zabicie kolegi ze
szkoły. Kolegi. Frank stanął murem za Mikey'm, chociaż to i tak nic nie dało, a
jedynie pogorszyło jeszcze sytuację. Ludzie zaczęli uznawać to za chęć
zmienienia prawdziwej kolejności zdarzeń, a jego oskarżyli o współudział oraz
zorganizowanie ataku na Victora. Sprawa trafiła do sądu. Ze względu na
wkroczenie dwójki w wiek dorosły, prawo było stosowane jak w przypadku
prawdziwych kryminalistów. Zostali poddani dokładnemu badaniu psychologicznemu,
aby określić ich poczytalność. U Franka zdiagnozowano przewlekłą depresję oraz
stany lękowe. Mikey miał również depresję, a także urojenia oraz stany
maniakalne. Większość podkoloryzowana, w zależności czy strona broniła, czy
skazywała. Mikey zyskał status niepoczytalności, ale ze względu na chorobę i
popełnione morderstwo, resztę swojego życia miał spędzić w zakładzie
psychiatrycznym. Frank uznany za ofiarę w przestępstwie został uniewinniony,
ale pod stałym nadzorem lekarzy miał przebyć długotrwałą terapię.
I wtedy
Donna pierwszy raz zobaczyła ten wielki, szary budynek, stojący na skraju lasu,
który miał odtąd stać się nowym domem jej syna.
Drugi, gdy
nawiedzona w środku nocy echem dzwoniącego telefonu, godzinę później
wypłakiwała się w ramię męża w biurze dyrektora ośrodka, który chłodnym tonem
opowiadał im o kilku miesięcznym przebiegu terapii chłopaka, aż w końcu i jego
powieszeniu się.
Teraz jest
to jej czwarty przyjazd.
× × ×
Stanęła na
środku pokoju. Spięta, z nerwów krążyła oczami od jednej ściany, przez samotne
krzesło i ugięty pod ciężarem pacjenta materac. Drzwi domknęły się za nią
bardzo cicho, z delikatnym trzaśnięciem blokującego się zamka. Donna zagarnęła
za ucho trzęsącą się ręką blond włosy, które i tak po chwili ponownie opadły
jej na twarz. Podeszła powoli do łóżka, stukając obcasami. Czuła, że z każdym
krokiem coraz trudniej jest jej je wykonywać, jakby mięśnie nagle zaczęły
zanikać, a dobrze wiedziała, że tak nie było.
Leżał w
bezruchu. Miała wręcz wrażenie, że jeszcze ani razu odkąd weszła nie zamrugał.
Jedynie klatka piersiowa unosiła mu się przy każdym wdechu, po czym powoli
opadała, gdy ze świstem wypuszczał powietrze nosem. Stanęła przy nim, przez
materiał długiej, bordowej spódnicy czując chłód emanujący z metalowych rurek,
obicia łóżka lub też był to chłód bijący od jej własnego syna.
– Witaj,
Gerardzie – szepnęła cicho, gdy usiadła na stołku.
Nic nie
odpowiedział. Dalej wpatrywał się w sufit pustymi i w pewien ledwo dostrzegalny
sposób zmęczonymi oczami. Kobieta przymknęła powieki, dobrze wiedząc, że ledwo
już jej się udaje powstrzymywać łzy. Widok własnego dziecka w takim stanie był
dla niej straszny. Spojrzała ponownie na twarz chłopaka, zmuszając się do choćby
cienia uśmiechu.
– Chciałam
– wzięła głęboki oddech. – Chciałam cię odwiedzić. Zobaczyć się z tobą, wiesz?
Tata nie mógł przyjść, musiał wziąć w pracy dodatkową zmianę za Josepha.
Pamiętasz go jeszcze? – spytała go, pełna nadziei, że odpowie.
Cisza. Nic
więcej.
Przymknęła
oczy. Ostatkiem już powstrzymywała w sobie chęć dania ujść rozpaczy oraz
ogarniającego ją po części łkania. Zacisnęła na przekór mocno powieki,
usadowiła się wygodniej na stołku, wygładzając automatycznie spódnicę jak
zawsze, gdy zbyt mocno zdarzało jej się coś przeżywać. Dla zajęcia się choć na
chwilę czymś innym. Wyciągnęła niepewnie drżącą rękę w kierunku Gerarda.
Walczyła ze sobą przez moment, nie wiedząc czy ona tak naprawdę tego chce albo,
czy raczej on potrzebuje tego typu z nią kontaktu. Ujęła jego dłoń, skrępowaną
skórzanym pasem w nadgarstku. Podobno dla jego własnego bezpieczeństwa, choć
ona dobrze wiedziała, że to bezpieczeństwo miało zostać zachowane dla lekarzy,
a nie dla pacjentów. Była zimna, jakby przez ten cały czas trzymał ją zanurzoną
w lodzie. Donna z przestrachem spostrzegła, że gdyby chciała, mogłaby bez
problemu policzyć wszystkie żyły, jak i zakreślić palcem kontury stawów. Był
wychudzony, a ciało niemal zapadało się w białym kaftanie. Życie, którym
niegdyś starał się oddychać pełną piersią widocznie znalazło inne, godne swojej
uwagi płuca, bowiem jedyne co świadczyło o jego obecności w tym pokoju, było
ugięte pod ciężarem łóżko oraz karta pacjenta, wciąż wypełniana nowymi
zapiskami.
– Joseph
ostatnio dostał zapalenia płuc i nie mógł się zjawić w pracy. Ten stary pryk
wykończyłby się, zanim w ogóle dotarłby do samochodu.
Miała mało
czasu, więc starała się powiedzieć mu jak najwięcej o rzeczach lub zdarzeniach,
które ostatnio miały miejsce. W ciągu tych trzech lat. Nie było to nic
szczególnego, godnego wielkiej uwagi, ale wiedziała, że ważnym jest
utrzymywanie z nim jakiegokolwiek kontaktu. A choć ten nie poświęcał jej żadnej
uwagi, starała się dalej sprawiać chociaż pozory konwersacji, pomimo że dla
Gerarda sufit wydawał się jedyną rzeczą, jaka dla niego teraz istniała. Donna
wyglądała tak, jakby miała zaraz wybuchnąć niekontrolowanym, histerycznym
szlochem. W oczach bez żadnych już przeszkód tańczyły jej łzy, a głos raz po
raz przechodził od załamywania się, po głęboką chrypę.
W pewnych
momentach nabierała kompletnej wody w usta, ale zaraz przytomniała i zaczynała
opowiadać o pierwszej lepszej rzeczy, jaka jej wpadła do głowy. Starała się,
jak tylko mogła, aby w pełni wykorzystać dany jej czas, bo nie wiedziała, kiedy
znów znajdzie się w niej na tyle siły, by móc ujrzeć jego twarz. Gerard nie
wydawał się być przejęty powagą sytuacji, tak jak Donna, ale wcale nie była tym
zdziwiona. Po nim można było spodziewać się wszystkiego.
Czasem nawet
tych najmniej branych pod uwagę rzeczy.
× × ×
Gdy Mikey
został przewieziony do zakładu psychiatrycznego, Gerard odbywał już drugi rok
swojej terapii, która tak naprawdę wcale na nim nie skutkowała. Kiedy Gerard
skończył liceum i wreszcie poczuł tą upragnioną wolność, od razu zdecydował się
na przeprowadzkę do mieszkania, na które miał oko od czasu podjęcia decyzji, że
kolejnym krokiem w jego rozwoju będą studia artystyczne. Przez cały ten czas
pracował w firmie reklamowej, gdzie projektował plakaty oraz różnego rodzaju
dekoracyjne slogany z okazji obchodzonych świąt i uroczystości w mieście. Gdy
tylko uzbierał kwotę godną opłacenia półrocznego czynszu, postanowił czym
prędzej wynieść się od rodziny. Mikey w tym czasie dopiero rozpoczynał naukę w
liceum, a więc wolny pokój od swojego działającego na nerwy brata był mu bardzo
na rękę. Gerard nie zważając na zgodę, bądź zakaz rodziców, wymknął się w nocy
razem z bagażem i czym prędzej pobiegł na stację kolejową, a stamtąd, jadąc
pociągiem, udał się do swojego nowego miejsca zamieszkania.
Początki
były zaskakująco dobre.
Na studiach
szło mu nie najgorzej, wręcz zadowalająco, rachunki w większości razy płacił w
terminie, a mimo pracy na dwóch etatach, robota wciąż nie zawalała mu się na
głowę. Bieda nadal nie stanowiła kandydatki na jego najlepszą przyjaciółkę, a
drobne rysunki, bądź sporadyczne, lecz dopracowane obrazy znajdywały swoich
nabywców. Schody dopiero nastały, kiedy przyszły prace nad jego własny
programem na Cartoon Network – Breakfest Monkey. Wszystko szło ku dobremu,
a kontrakt nieprzerwanie majaczył na horyzoncie, do którego Gerard żeglował
bezustannie dniami i nocami. Ale tak jak w życiu różne rzeczy potrafią nas
kusić do złego i sprawiać, że zbaczamy z obranego kursu, tak i na statku
Gerarda pewnego dnia pojawił się w beczkach rum, tudzież piwo oraz przy lepszym
wietrze whiskey, zaraz po upojnym deszczu zielonych banknotów.
Od tego
czasu odurzenie alkoholowe stawało się o wiele prostsze niż dotychczas. Takie
działania zaczęły spychać go powoli na dno, a przez to ręka z czasem przestała
się bać sięgać po rzeczy o wiele większego kalibru, bardziej zabójczego niż
tylko prawdopodobny rak wątroby. Narkotyki stały się kluczem, który po
przekręceniu w zamku, na zawsze zamknął furtkę do nowego, lepszego rozdziału w
życiu oraz własnego czasu antenowego, na najbardziej okupowanym przez dzieci
kanale. Praca z czasem stawała się już tylko przeszkodą przed spokojnym,
łapczywym sięgnięciem po butelkę, a czynsz zbędnym wydawaniem pieniędzy. Przez
ten cały czas Donna nie przestawała wydzwaniać do swojego syna i chociaż z
początku ten odbierał, niechętnie odpowiadając na pytania spanikowanej matki,
tak po kilkunastu rozmowach przestał w ogóle odbierać, a później nawet zmienił
numer telefonu. Państwo Way stracili już jakikolwiek kontakt z synem, który
wcale nie wydawał się być tym zbytnio przejęty. Wręcz czuł ulgę, gdy będąc na
kacu, nie włączał mu się tuż obok głowy dzwonek Monsters Keep Me Company,
przez który miał ochotę wyrzucić urządzenie za okno.
Kiedy
comiesięczne opłaty za wynajem mieszkania przestały być spłacane w terminie, co
więcej, nawet nie uregulowane, Gerard zalegając z kosztami, powoli zaczynał być
zmuszany przez właściciela oraz komornika do opuszczenia kamienicy. Jedyne, co
zdołał usłyszeć i to w dodatku bardzo sarkastycznym tonem, gdy pewnego dnia
walizka z jego rzeczami stanęła przy jego łóżku, to sprawdzenie w książce
telefonicznej kierunkowego na odwyk, a najlepiej od razu na cmentarz.
Nie
wiedział, ile właściwie minęło czasu, nim policja znalazła go śpiącego pod
ławkami na peronie i po sprawdzeniu jego stanu oraz stwierdzeniu, że
definitywnie jest na głodzie, wysłała go do zakładu psychiatrycznego. Był tam
specjalny oddział, gdzie pacjenci odbywali terapię, mającą na celu wyciągnąć
ich z nałogu.
Do tego
samego budynku po kilku latach przywieziono również Mikey'ego. Układ chorych
rozmieszczanych w pokojach był alfabetyczny, a jako że od roku Gerard podlegał
już tylko ciągłej obserwacji, do tego samego miejsca został dopisany również i
jego brat.
× × ×
Wizyta
dobiegała końca, o czym przypomniała jej pielęgniarka, która za chwilę musiała
zrobić rutynową kontrolę zdrowia pacjenta. Kobieta kiwnęła głową ze słabym
uśmiechem, a gdy drzwi ponownie się zamknęły, zwróciła smutny wzrok na syna. Z
wielkim żalem puściła jego rękę, po czym wstała, od razu poprawiając spódnicę.
Pochyliła się nad Gerardem i z czającą się w niej obawą, pocałowała go drżącymi
wargami w czoło. Podeszła powoli do drzwi. Przeżegnała się, kiedy dostrzegła
wiszący nad nimi krzyż, a chwytając za klamkę, szepnęła cicho.
– Niech
Bóg ma cię w swojej opiece, Gerardzie.
– I tak
wszyscy pójdziemy do piekła, mamo.
Donna
zastygła w miejscu, rozszerzając oczy. Obróciła powoli głowę, aż jej wzrok
napotkał zielone oczy syna, beznamiętnie wpatrujące się w nią. Twarz pozostała
nieodgadniona, niczym maska, która nigdy nie zmieni nadanego jej kształtu.
Dłonie zacisnął w pięści, ale uścisk nawet i wtedy pozostawał wiotki, słaby.
– Ty.
Ja. Oni. Wszyscy tam się spotkamy.
– Gerardzie
- zacisnęła z rozpaczy usta. – Dlaczego?
– Mikey
nie musiał umrzeć, mamo – wtrącił bezuczuciowo, ponownie przekręcając głowę,
aby wystawić ją na widok białego sufitu. – On wcale nie musiał umrzeć.
× × ×
Mikey nie
wydawał się w ogóle zaskoczony tym, że spotkał po tylu latach Gerarda właśnie w
takim miejscu. Według niego już dziwniejszym byłoby spotkanie go w domu
rodziców, gdzie odbyłoby się nawiązywanie normalnej rozmowy. Mimo że żyli w
jedynym pokoju, sami we dwoje, to jednak żaden się do siebie nie odzywał.
Gerard nie wydawał się być ani trochę zaskoczony faktem zawitania brata w
zakładzie. Z czasem jednak ta cisza i przepaść między nimi zaczęła się kruszyć
i zmniejszać, aż jednej nocy po zakończonym obchodzie, spokojnie życzyli sobie
dobrej nocy. Wydawać by się mogło, że odzew pełen ironii, ale tak naprawdę,
stało się to ich rodzajem pogodzenia się, a właściwie zaakceptowania
przeszłości i tak namacalnej teraźniejszości. Mikey do końca swojego życia nie
powiedział Gerardowi, dlaczego się tu znalazł, ale wystarczyło kilka
przeciągłych chwil mierzenia się wzrokiem, a on już wiedział, co zmusiło brata
do zostania częścią tej placówki. Ta żałość w jego oczach i wzdrygnięcia, gdy
na stołówce dochodziło do podnoszenia głosu, krzyków lub szyderczych śmiechów
ze strony innych pacjentów. Wypalał się z każdym dniem, a przez bladą skórę
przenikał smutek i skrucha.
Bał się.
Z każdym
dniem coraz bardziej zapadał się w sobie, przerywał w połowie czynności jakie
wykonywał i pozwalał, aby łzy mogły powoli cieknąć mu po policzkach, a czasem
tylko zwijał się na materacu w pozycji embrionalnej i wpatrywał się w ścianę.
Gerard nie potrafił temu zaradzić, a właściwie to nawet nie chciał. Leżał na
swoim materacu i tylko patrzył, jak z każdym dniem jego brat coraz bardziej
zatraca się w sobie, gnijąc od środka. Wiedział, że to co robi jest złe, ale
jakoś wcale nie sprawiało mu to żadnych nieprzyjemności. Czuł, jakby była to
dla niego zwykła codzienność, jakby patrzył na film skręcony na podstawie jego
życia, a każda klatka była tak łudząco do siebie podobna, wręcz identyczna. Nie
czuł żalu, a jedynie lekki niepokój, nie więcej i nie mniej. Wiedział, że Mikey
pragnie śmierci, widział jego nieme błagania i nieustanne nocne przeprosiny dla
Franka przez łzy, gdy leżał, skryty pod kołdrą, sądząc, że Gerard śpi lub też
nie zwraca na niego uwagi. A Gerard go słyszał, chciał usłyszeć jak najwięcej,
bo u Mikey'a rzadkością była w ostatnim czasie rozmowa. Żył właściwie tym, od
czego on umierał. Nie robił z siebie ostatniej deski ratunku, bądź ręki, której
ten może się złapać. Był tylko w tym obecny, niczym delikatna łuna na tle
czarnego nieboskłonu, ale nie dawał z siebie nic poza tym.
Udawał, że
nie widział, jak raz Mikey ukradł podczas pory obiadowej z szafy panny Angie,
ich pielęgniarki, drewniany wieszak, z jej kanciapy, którą miała zaraz obok
nich.
Udawał, że
nie widział, jak podczas kolacji zamiast pójść na posiłek, przymierza hak do
drutu, którym została obudowana żarówka, jedyne światło jakie mają w swoim
pokoju.
Udawał, że
nie widział, jak urywa kawałek materiału od prześcieradła, żeby zrobić z niego
sznur w brudnobiałym kolorze.
Udawał, że
kolejnego dnia nie miał żadnej większej ideologii w zamknięciu drzwi ich
izolatki, gdzie regulamin stanowczo nakazywał, aby zawsze były szeroko otwarte.
Udawał, że
nie miał pojęcia o tym, że gdy wróci, jego brat będzie zwisał pół metra nad ziemią,
bez cienia oddechu, bądź pulsu w nadgarstkach.
Udawał, że
nic o tym nie wiedział.
_______________________________________________________
Strasznie
długo mnie tutaj nie było, ale to dlatego, że... właściwie, to aż głupio się
tłumaczyć, więc po prostu skończę na tym, że mnie nie było. Staram się nadal
pisać, ale nie idzie mi to zbyt dobrze, a jeżeli już, to bardzo powoli. Mimo
wszystko, mam nadzieję, że się podobało i chociaż trochę spełniło Wasze i moje
oczekiwania :D
Mi się to bardzo podobało. Takie klimaty najbardziej lubie, więc tak na dobra sprawe chlone wszystko, co napiszesz. Ten tekst miał według mnie magie i dawno nie czytałam czegoś, co tak by mi się spodobało :3 pozornie tutaj jest opisana tylko jakby historia ludzi z problemami i tak dalej, ale bardzo ładnie to oprawilas i ten shot na peawde umilil mi dzień C:
OdpowiedzUsuńO rany, ile błędów xD ale jestem na telefonie, który noe akxeptuje pewnych znaków i robi spacje tam, gdzie nie powinien xD
Usuń*chłonę
**naprawdę
***oprawiłaś
spoko, przecież nic się nie stało XD cieszę się, że ci się podobało, bo trochę mi zeszło z pisaniem tego, a pierwotna wersja, to było oddanie fragmentu wziętego żywcem z Mamy - I tak wszyscy pójdziemy do piekła, mamo 8D Z początku chodziło tylko o to, a potem jakoś doszła mi wena, po nocach zaczęłam pisywać i tyle + wczoraj dopisałam ważniejszy fragment xD
UsuńWszystko tak na łeb, na szyję, ale się udało (tak myślę) :'D
Muszę przyznać, że po przeczytaniu tego jakoś mi dziwnie w środku i generalnie to się cholernie cieszę, że jest południe, a nie noc, bo bym pewnie nie mogła zasnąć.
OdpowiedzUsuńUwielbiam takie opowiadania. Przerażają mnie jak cholera, ale są po prostu świetne. Twoje jest niesamowite, genialne, fantastyczne. Takie bogate i pełne, mimo raczej krótkiej formy. Ta końcówka wyryła mi się w pamięci na długo. Dobre, mocno i walące po ryju zakończenie - wielki ukłon w Twoją stronę.
Mam nadzieję, że będziesz jeszcze pisała i publikowała? Ja na pewno będę zaglądać i gorąco wyczekiwać.
xo,
a.
Dziękuję i na pewno będę dalej pisać, chociaż nie gwarantuję, że nie będzie się to czasem odbywać bez dłuższych zastojów, tak jak na przykład było w tej chwili. Jednak szkoła potrafi z człowieka wyssać życie i wenę, a jeśli nawet nie, to na bank zabiera czas .-. No więc różnie to będzie, ale się staram C:
Usuńwow i wow. wiesz, jak ja lubię twój styl, kiedy nie męczysz aż tak przydługimi, wykurwistymi opisami, co nie? i tym razem mnie nie zamęczyłaś. moje gratulacje, padam przed tobą na kolana i biję pokłony xD
OdpowiedzUsuńwłaśnie to lubię i włąśnie takiego Gerarda lubię. człowiek skurwiel ze zrypaną psychiką. jak to Darsa napisała, niby zwykła historia ludzi z problemami. a jednak taka niezwykła. i końcówka, w której tak bardzo podkreślasz "udawanie" przez Gerarda... cud, miód i orzeszki.
xo!
Nie, wcale nie piszesz genialnych tekstów, wcale a wcale. *czysty sarkazm*
OdpowiedzUsuńNie wiem, ile razy będę musiała Ci powtarzać, że piszesz świetnie, a Twoje historie są po prostu niesamowicie wciągające, ale będę to robić dopóki w końcu w siebie nie uwierzysz, żono. Tak więc... Szykuj się na kolejną dawkę szczerych pochwał oraz męża przebranego w stój cheerleaderki, który odstawia przedziwne, połamane tańce, by zmotywować Cię do dalszego pisania. ;p
Dobrze pamiętam czas, kiedy po raz pierwszy pozwoliłaś mi przeczytać początkowy fragment tego tekstu, który wtedy miał być o wiele krótszy i bardzo Ci dziękuję, że jednak na nim się nie skończył. Dokładnie pamiętam też, jak bardzo mi się ta historia spodobała. No bo weź... Psychiatryk. MCR. Twoje ładnie dobrane słownictwo oraz niespotykanie intrygująca scena. To jest to, co lubię. A wiesz co jeszcze lubię? To jak bardzo Twoje opowiadania potrafią być klimatyczne i mroczne. Co najlepsze, czyta się je tak swobodnie, jak gdyby wcale nie opisywały tak drastycznych momentów, jakie tak naprawdę opisują.
Uwielbiam wczuwać się w takie historie. Czytając je odnoszę wrażenie, jakbym na tę chwilę oderwała się od rzeczywistości i przeniosła się do świata bohaterów Twojej historii. To piękne przeżycie, o którym nie tak łatwo się zapomina.
Cóż, po przeczytaniu całości jestem zdecydowanie przekonana, że uwielbiam tę historię. Choć nie podoba mi się Gerard, ale nie chodzi mi o to, że źle poprowadziłaś jego postać, bo przecież właśnie taka miała ona już być. Gerard po prostu jest taki strasznie... Egoistyczny. Nieczuły. Pozbawiony jakiegokolwiek najmniejszego poczucia troski oraz przywiązania do czegokolwiek prócz alkoholu. Kiedy się o nim czyta, o jego życiu, odnosi się wrażenie, że mimo swojego talentu artystycznego nigdy nie stał się prawdziwym artystą, ponieważ on nie tworzył, aby się wyrazić, aby dać coś od siebie. Nie. On tworzył, bo wiedział, że za swoje prace otrzyma wynagrodzenie, które, oczywiście, zapewni mu dostęp do używek. Bo on nie kochał sztuki, nie kochał siebie ani życia. On kochał alkohol i to, jak się dzięki niemu czuł. Nie podoba mi się to. Po prostu nie podoba.
Poza tym ta końcówka... I pomyśleć, że gdyby Gerard zrobił cokolwiek - odezwał się do Mikey'ego choćby jednym słowem wsparcia, przytulił lub jedynie położył rękę na ramieniu, aby chłopak poczuł, że nie jest sam, że ma kogoś, komu nie jest obojętny, kogoś, kto o niego dba...
To strasznie lekka w czytaniu, ale zarazem ciężka w treści historia. Zmuszająca do przemyśleń. I mimo że drobna łza gdzieś się tam czai w kąciku mojego oka, nie powiem, że jest wzruszająca, bo nie jest. Jest po prostu wstrząsająca. Smutna. Jak żadne inne opowiadanie, które udało mi się przeczytać, pokazuję, że jednym drobnym gestem można kogoś uratować, komuś pomóc, ocalić jego istnienie.
Nie powiem już nic prócz tego, że to opowiadanie jest moim ukochanym, a Gerard mimo wszystko to zwykły kretyn.
Smutna historia, bardzo mi się spodobała.
OdpowiedzUsuńSzkoda mi Mikey'a. Może nie doszłoby do tej tragedii, gdyby nie starszy Way. Co za skurwiel z niego! Powinien pomóc bratu, powinien go wspierać. A co on zrobił?! Nic, tylko patrzył jak jego brat się męczy, pozwolił mu popełnić samobójstwo...
Na początku chciałam go usprawiedliwić, ale się poddałam. To jest jego wina, że Mikey popełnił samobójstwo. Powinien jakoś zareagować. Nie chciałabym mieć takiego brata.
Naprawdę wspaniała historia <3
Życzę Ci dużo weny! :)
xoxo