Shot tym razem frerardowy i jak wrzuciłam do LibreOffice
okazało się, że ma 15 stron (jednak nie 18, a więc Darsa i Lola sorka
za fałszywy alarm xD) i chyba nie jest taki zły, chociaż niczego nie
obiecuję. Starałam się, żeby wyszedł jako tako, ale jak zobaczyłam ile się
naprodukowałam, to aż zaczęłam rozważać, czy znowu sobie nie machnąć
dwumiesięcznego urlopu... No nic, tak tam tylko mówię :P
Ogółem to pierwszą wersję napisałam w Sylwestra zeszłego roku, jak byłam chora (teraz też jestem, przypadek?), a teraz postanowiłam napisać to jeszcze raz i właściwie wszystko pozmieniałam – został tylko głównym wątek, pierwszy akapit i postacie xD
No i wybacz suchanawfulfuck, bo chyba jednak tej obiecanej tęczy tam nie znajdziesz. Nawet ja nie potrafię jej się doszukać :C
(Pomysł oparty na motywach filmu "1000 słów")
_______________________________________________
Słowa.
Istota werbalna, której obecność dosłyszymy za każdym
otwarciem ust w ramach oddania się w ramiona chęci komunikacji z innymi
osobami. Sprawia, że myśli warte przekazania pozostałym egzystującym jednostką
odkrywają swoją wiotką strukturę przed światem, choć ten nie zawsze zwraca na
nie uwagę. Brak porozumienia jednak nas nie zniechęca przed dalszym okazywaniem
tkwiących w sercu emocji, czy też zwykłych myśli, tak bardzo chcących uzyskać
choć odrobinę aprobaty w oczach innych. Słowa są bardzo potrzebną wartością w
codzienności oraz linii życia, nieprzerwanie biegnącej ku krawędziom kapryśnego
losu. Sposób wyrażania siebie świadczy o naszej inteligencji, bądź stopniem
obeznania z różnymi poruszanymi tematami, na rzecz koleżeńskich konwersacji.
Nawet, gdy przeznaczenie sprawia, że nie jesteśmy w stanie wydobyć ze strun
głosowych żadnego dźwięku, to jednak siła bijąca z chęci porozumienia się z
otoczeniem jest na tyle dokuczliwa, by choćby tekst pisany, gesty za pomocą
rąk, umożliwiają nam oddanie naszych myśli w posiadanie ludzkich umysłów. Na
łaskę postaci rozumnych, pobratymców.
Dodajmy do tego śmierć.
Proces grzebiący organizmy od milionów lat, nieodłączną
przyjaciółkę depresji i zatracenia we własnym obłędzie. Koniec równowagi między
życiem a nicością, tą pustką w sercu, co sprawia, że nieustannie krwawisz,
wystawiony na palący wzrok i jej cichy szept, stale nawołujący cię pośród
krzyków sumienia, dumy. Śmierć jest brakującym elementem trwania. To most
spleciony z tysiąca rdzewiejących ogniw, będących jedynym połączeniem między
dwiema wyspami. Na jednej, wśród łąk, traw oraz bezkresnego nieboskłonu, stoisz
ty. Na drugiej śmierć.
Koniec życia.
Przeznaczenie.
Nieposkromione fatum.
Łańcuch zaczyna znikać, przybliżając do siebie oba kawałki
ziemi, niechybnie poruszające się w swoim kierunku. Kiedy już jednak będą
bardzo blisko, zbyt blisko, zauważysz, że pasują do siebie idealnie.
Uzupełniają się w każdym calu. Brzegi łączą się w jedno niczym para leżących
obok siebie puzzli. Zamkniesz oczy, czując, jak powoli zaczynasz się rozpadać,
rozsypywać.
Znikasz.
Niczym zwęglona lalka, przeradzasz się we wszechobecny pył,
popiół z życia.
Umierasz, a przecież to tylko słowa.
× × ×
– Nie odpowiesz, Frank? – mruknął ze znudzeniem nauczyciel,
opierając skroń o wierzch dłoni. – Siadaj, jedynka.
Po klasie rozeszły się pogardliwe, ciche chichoty i
parsknięcia lub też buczenie, które oczywiście miało być bardzo miłym
komentarzem na temat mojego przewlekłego debilizmu z zakresu historii. Oj tak,
to co potrafiłem zrobić podczas tej lekcji, a właściwie czego nie potrafiłem,
przekraczało czasem najśmielsze oczekiwania. Dzisiaj miało jednak być inaczej.
Zupełnie na odwrót. Poczyniłem pewne kroki, może nie bez niczyjej pomocy, ale
miały one wreszcie doprowadzić mój umysł do stanu używalności typowo
dydaktycznej. Choć ten jeden, jedyny raz. I jak widać, nie wyszło. Chociaż
miało, a nic się nie zapowiadało, żebym miał kolejny raz przynosić wstyd w progi
domu rodziny Iero. Mama o to dokładnie zadbała. Szczegółowo przebadała mój plan
lekcji, podręczniki, ćwiczeniówki, nawet cholerne zeszyty z niezbyt
przyzwoitymi frazesami na marginesach, chodziła na okienka z nauczycielami i w
końcowym efekcie skonfiskowała gitarę i komputer, krótko przy tym mówiąc
"Oddam ci później.". Niestety, ale "później" mojej mamy
potrafi być wyjątkowo odległe, nie zdziwiłbym się, gdyby zwróciłaby mi te
rzeczy jako prezent z okazji osiągnięcia wieku emerytalnego. O ile, w ogóle dożyłaby
tego dnia.
– Jeśli nie jesteś w stanie wycisnąć z siebie informacji
nawet na tak proste pytanie, to szkoda marnować na ciebie więcej mojego czasu.
W końcu mogę zapytać o wiele bardziej kompetentną osobę – uśmiechnął się
pobłażliwie kącikiem ust, przejeżdżając jednocześnie wzrokiem po kolumnie
ułożonych alfabetycznie nazwisk.
Tak przeze mnie uwielbiane złośliwe parsknięcia śmiechem,
zaraz zmieniły się w ledwo powstrzymywane ataki paniki, ukryte za maską
pozornego opanowania. Kto zwraca bowiem na siebie zbyt dużą uwagę, otrzymuje
bilet w jedną stronę pod tablicę. A nikt nie chce być pytany, prawda? W
powietrzu z miejsca dało się wyczuć narastające napięcie. Rozbiegane oczy
błądzące po przepełnionych strachem twarzach kolegów i płynącym wraz z krwią w
żyłach napięciem. Zimne dłonie kurczowo zaciskające się w pięści pod stolikami.
Pochylone głowy z nosami stykającymi się z gładkimi kartkami w podręczniku. I
ten przenikliwy wzrok nauczyciela, z tlącym się złowrogo błyskiem w
oku, kiedy przeszywa spojrzeniem każdego po kolei, wszystkich uczniów lub też
ich skrawki głów, ledwo wystające znad blatów.
Pochyliłem nieznacznie głowę, omiatając wzrokiem rozrzucone
na ławce przybory szkolne, przed którą stałem przygarbiony już od dłuższego
czasu. Na jej rogu spoczywała poobdzierana przy krawędziach książka, z włożonym
między kartki zeszytem. Dzięki niemu miałem bez problemu, w każdej chwili,
wrócić do części podsumowującej cały dział. No i oczywiście też trochę ściągnąć
w momencie, gdy pamięć postanowi mnie skutecznie wyrolować. Powtórzenie z
historii miało być w tym dniu miłą odmianą, chwilą rozluźnienia, przerwą od tej
całej katorgi. Jak widać niebyt skuteczną, bo nie takiej oceny oczekiwałem po
wielu godzinach spędzonych na uczeniu się tych cholernych tematów. Otóż na ten
dzień, pan Legrant postanowił dokładne przebadać nasze luki w wiedzy, wytknąć
nam je palcem oraz z błąkającym się na twarzy uśmiechem sadysty, wpisać niezbyt
przyjemne oceny do dziennika. Krótkim słowem uraczyć nas swoją jak najbardziej
chujową stroną. Sam nie należę do osób, które piszczą ze szczęścia, gdy ktoś
zmiesza je z błotem, ale jednocześnie wychylanie się w takich sytuacjach nie
sprawia mi zbytniej przyjemności. Staram się za wszystkim nadążać, nadrabiać
zaległości i tym samym mieć coś w głowie. Z marnymi skutkami. I pomyśleć, że
potrafię zmieścić w głowie tyle tekstów piosenek, a nie mogę wkuć jednej
rewolucji francuskiej... to się nazywa ironia losu. Ale to nie pamięć
krótkotrwała zaliczy się tutaj do moich zmartwień. Nie jestem tego w stanie
wyjaśnić i nie mam pojęcia, jak temu czemuś w ogóle zaradzić.
Potarłem dłonią prawy nadgarstek, gdy ponownie opadłem na
stołek, którego cudem nikt mi nie zdążył odsunąć. To właśnie na tym fragmencie
skóry tkwił mój problem, przez który nie mogłem się odezwać ani słowem, obronić
przed pobłażliwymi uśmieszkami innych uczniów, czy chociaż spróbować udać przed
nauczycielem, że wiem o czym on dokładnie do mnie mówi. Chodzi o tatuaż i nie
jest to jeden z tych zrobionych wbrew woli rodziców oraz na złość nauczycielom.
Na tym cienkim kawałku naskórka prezentował się całkiem przyzwoity gatunek
drzewa, dla mnie bliżej nie określony, choć strzelałbym, że to bonzai. Każda
gałązka była w większości pokryta delikatnymi listkami, idealnie komponującymi
się w wielką koronę, a korzenie były wytatuowane na tyle realistycznie, że
wyglądały jakby zagnieżdżały się w miejscach, w których biegły żyły. Pod nimi
natomiast leżały słowa, spisane uroczystą czcionką oraz zebrane w skromny
stosik. I tutaj właśnie tkwi mój problem. To były ostatnie słowa jakie dotąd
powiedziałem od ostatnich czterech dni. Każda kolejna litera, czy nawet jęk,
sprawiają, że kolejne liście spadają, wyrazy dołączają do kupki, a ja mam
wrażenie, że ktoś wbija mi śrubokręt tuż nad kością ogonową, przy kręgosłupie i
zaczyna go przesuwać w górę, wzdłuż kręgów. Ból jest otępiający i nie do
zniesienia. Płuca natychmiast porywają się do niebezpiecznego kaszlu, gdzie
zdarza mi się pluć flegmą, a od niedawna nawet już krwią. Nie mogę mówić, nie
mogę myśleć – to mnie zabija i nie sądzę, aby ktokolwiek uwierzył mi w to, co
mi się przytrafiło, co mi się dzieje.
– Yvonne, pod tablicę, jazda! Wypisz mi wszystkie przyczyny,
które doprowadziły do wybuchu rewolucji. Przynajmniej dziesięć i lepiej dobrze
operuj czasem, bo masz góra trzy minuty.
× × ×
– Aleś ty ostatnio cichy! – wytknął mi Gerard, gdy przysiadł
się obok mnie na przerwie.
Wzruszyłem obojętnie ramionami.
– Dlaczego nie odpowiedziałeś na żadne pytanie? Frank,
przecież dobrze wiem, że kułeś cały dział przez ostatni dobry tydzień, bo
twarzy jeszcze nigdy nie miałeś tak bladej od nadmiaru informacji – zaśmiał się
dźwięcznie, na co przewróciłem oczami. – Poza tym, człowieku! Nawet ja
potrafiłbym coś z siebie wycisnąć, chociaż ja ten przedmiot totalnie olewam.
Przybrałem całkiem udaną wersję zrozpaczonej miny, odruchowo
pocierając nadgarstek. Niech to szlag, chciałbym móc ci to wyjaśnić!
– No nic, mówi się trudno. Legrant jest trudny w obyciu, co
ja mówię! Jest totalnym zjebem, ale da się u niego zdać z tróją. To wbrew
pozorom nie jest takie trudne. A właśnie – przypomniał sobie. – Coś ci pokażę.
Gerard zagarnął za ucho kosmyki czarnych włosów, po czym
wyjął z torby pełnej naszywek i przypinek zeszyt od chemii. Otworzył go na
ostatnich stronach i pokazał mi okładkę, na której widniała całkiem udana
karykatura tyrana od historii. Niski jak krasnal, w szarym od ołówka
garniturze, malutkich lakierkach, wielkim orlim nosem, papierosem wetkniętym do
ust oraz wylatującym z uszu dymem. Wybuchnąłem gromkim śmiechem, w którym zaraz
zawtórował mi Gerard, dopóki oczy nie zaszły mi łzami, gdy pamiętny śrubokręt
znów podążał wyznaczoną ścieżką wzdłuż kręgosłupa.
Zerknąłem na wytatuowane drzewo.
Kolejne liście spadły.
Coraz mniej słów.
× × ×
Następne lekcje niczym nie różniły się od poprzednich.
Spędziłem je na standardowym wyrwaniu czystej kartki z zeszytu i z wahaniem
składania na niej podpisu. Kartkówka. Ręce trzęsły mi się za każdym razem, gdy
miałem przystawić długopis do papieru w kratkę, ale pomimo oporu, starałem się
jednak coś na niej zapisać. Cokolwiek. Polecenia musiałem w jakiś magiczny
sposób zapamiętać, a odpowiedzi na nie zmieścić w schludnych kilku literach. Z
drzewa spadały kolejne liście, podczas gdy ja myślami błagałem kogoś w górze,
aby każdy następny sprawdzian składał się z samych zadań zamkniętych.
Starałem się jak tylko mogłem, żeby unikać sytuacji, w
których będę musiał się odezwać. Z tego powodu większość przerw spędzałem w
osamotnieniu, chowając się w męskich ubikacjach, prosząc nauczycieli, abym
mógł, jeśli była taka możliwość, przesiąść się do wolnej ławki oraz również
przestając spędzać wolne chwile z Gerardem. I właściwie ze wszystkich rzeczy,
które zrobiłem, właśnie ta ostatnia mnie najbardziej bolała, rozrywając od
środka na malutkie kawałeczki. Widziałem, jak przez to zaczął na mnie zerkać
podczas lekcji – z wyrzutem, jakbym odebrał mu coś, co najbardziej kochał.
Przez ten cały czas miałem w takim razie dużo momentów na to, aby przemyśleć
różne sprawy, o których wcześniej nawet nie przyszło mi na myśl, że powinienem.
W taki oto sposób pierwszeństwo zyskał temat moich relacji z Way'em.
Pierwsze określenia, jakie przyszło mi do głowy?
Przyjaciel.
Z początku nie miałem ku temu żadnych zastrzeżeń, dopóki nie
zacząłem wdrażać się w to bardziej, ślizgając na rampie usianej wspomnieniami.
Nie były one zbytnio skomplikowane, czy też nadto spoufalone, raczej czysto
koleżeńskie lub czasem bardziej braterskie. Traktowałem go jak rodzinę, kogoś,
bez kogo moje dalsze życie nie miałoby większego sensu. Lecz, gdy zacząłem się
zastanawiać, jak ono by wyglądało, gdyby tak naprawdę nigdy go nie spotkał...
Zawsze rodziła się we mnie całkowita pustka, dezorientacja i skołowanie tym, z
czym kiedyś dane byłoby mi się zmierzyć bez wsparcia bliskiej mojemu sercu
jednostki. Z nieznanym mi współlokatorem w akademiku, z wielogodzinną pracą, po
której wracałbym do pustego mieszkania ze śpiącymi na kanapie psami, ze
spędzanymi samotnie urodzinami, w czterech ścianach, z jedną świeczką na środku
czekoladowego ciasta, bo już nawet nie tortu. Monotonnego życia i
najprawdopodobniej bolesnej śmierci z żalu, pod kołami samochodu nieuważnego
kierowcy.
Zdałem sobie sprawę, że Gerard jest właściwie jedyną osobą w
życiu, za którą tęsknię w weekendy bardziej niż za kimkolwiek innym, żeby
móc zobaczyć jego twarz w poniedziałkowy ranek. Jest ostoją, zawsze potrafiącą
mnie pocieszyć, gdy inni po prostu machną lekceważąco na mnie ręką. Ochroną,
kiedy jakiś kretyn zamierza popisać się na mnie swoim ujemnym wynikiem testu
IQ. Szczęściem, które potrafi we mnie tchnąć, gdy uważam, że to koniec, kiedy
sięgam dna, a on pomaga mi się od niego odbić. Jest kimś, kogo mógłbym w
przyszłości pokochać.
Jest moją miłością... chyba.
× × ×
Egzystując w większości przypadków jak zwykła niemowa, jakoś
dotrwałem do zakończenia tygodnia roboczego. Przez ten cały czas starałem się
mówić niewiele, ale skutecznie przeszkadzał mi w tym fakt, że mama trzymała
moją gitarę i komputer na muszce, gotowa w każdej chwili pociągnąć za spust. Z
tego też powodu drzewo traciło coraz więcej liści na rzecz niezapowiedzianych
kartkówek, sprawdzianów, czy odpowiedzi ustnych, a ja coraz bardziej opadałem z
sił. Kilka razy zdarzyło mi się już zasłabnąć lub na W-F'ie z wycieńczenia paść
na szkolne boisko i łapiąc się za klatkę piersiową, wypluwać z siebie za każdym
razem większe ilości bordowej śliny. W takich dniach rodzicielka omal nie
wychodziła z siebie, gdy odbierała mnie w trakcie zajęć ze szkoły, krzycząc w
przerażeniu, że wyglądam jak zakrwawiona zjawa. Gerard natomiast użyczał mi
swojego ramienia, holując do samochodu i wymyślał na poczekaniu kiepskie żarty,
które w zamyśle miały tworzyć aluzję co do mojego stanu zdrowia.
Nauczyciele z powodu omdleń oraz plam krwi, jakie zostawiałem
woźnym do zmywania niemal już każdego dnia z blatów, wspaniałomyślnie
postanowili mnie jednak trochę oszczędzić i czasem nie dawali upustu chęci
odpytania połowy klasy. Jedynym problemem stało się to, że zaczęli za to
kontrolować każdy mój najmniejszy ruch, jakby sprawdzali, czy czasem na boku
nie wciągam czegoś, co takie efekty później powoduje. Przyznam, że nawet nie
zauważyłem, kiedy z braku lepszego zajęcia zerknąłem raz na swój nadgarstek,
doznając szoku, przez to co na nim zastałem. Na drzewie nie było już prawie ani
jednego liścia. Z wyglądu przypominało obumarłą roślinę, stało się podatne na
wszystkie szkodzące mu czynniki. Gałęzie z pozoru wydające się dotknięte
pożarem, pozawijały się do środka, uzewnętrzniając swój ból. Pień, stary i
spróchniały, zapadł się do środka, pełen dziur niczym ser szwajcarski.
Całokształt dopuszczał myśl o spowiciu chorobą, która niebawem miała pozbawić
życia.
Zliczyłem pozostałe mi do dyspozycji liście.
Czterdzieści pięć słów.
× × ×
Co tak naprawdę zrobiłem w życiu?
Czy przeżyłem je dobrze?
Czy dotąd wszystko co los stawiał na mojej drodze, lepsze
lub gorsze, doceniłem, w pełni akceptując koszt, jaki ze sobą niosą?
Czy kochałem?
Czy dzieliłem się wspomnieniami i utraconymi chwilami z
najbliższymi mojemu sercu osobami?
Czy zdobyłem się na wyciągnięcie ręki do tych, których tak
naprawdę w najgorszych chwilach nie pragnąłbym nigdy zobaczyć na oczy?
Czy odwiedzałem na cmentarzach ludzi, skrytych w zimnym
płaszczu śmierci?
Czy dotrzymałem danego komuś słowa?
Czy uśmiechnąłem się kiedykolwiek bez potrzeby w tak
beztroski, niewymuszony sposób?
Czy kochałem?
× × ×
– Tutaj jesteś, Frank! Wszędzie cię szukałem!
Gerard, dysząc ciężko, dobiegł do miejsca na porośniętej
trawą ścieżce w pobliskim lesie, na której leżałem z ramionami podłożonymi pod
głowę. To tutaj najczęściej w godzinach pozalekcyjnych spędzaliśmy czas.
Niestety, ostatnio z powodu natłoku nauki i prac domowych o wiele rzadziej, niż
oboje byśmy tego chcieli. Oparł dłonie na swoich kolanach, a gdy zerknąłem na
niego spod przymrużonych powiek, uśmiechnął się lekko i z westchnieniem ulgi
rozłożył się obok mnie. Patrzyłem jak przejeżdża wzrokiem po wszystkich
koronach drzew, zachmurzonym niebie i w końcu kątem oka zerka na mnie, z
miejsca marszcząc brwi. Przekręcił się na bok, zaczynając się we mnie
nieustannie wpatrywać, jakby chciał mnie prześwietlić, a kiedy zabrał głos, był
on spokojny, niski, ale z pobrzmiewającą nutą zaniepokojenia.
– Czemu się tak ostatnio od wszystkich odsunąłeś? Mikes
mówi, że świruję, ale ja wiem, że coś jest na rzeczy. To nie w twoim stylu.
Uciekłem wzrokiem. Bo co mam ci niby powiedzieć? Nie
sądzę, abyś uwierzył, że przez wytatuowane z księżyca drzewo na nadgarstku
pogorszyło mi się, a przez spadające liście nie mogę mówić!
– Odpowiesz? – spytał.
Zacisnąłem dłonie w pięści i ze zbierającymi się w umyśle
wyrzutami sumienia pokręciłem głową. Nie mogę, wybacz. Wytrzymałem
próbę jego spojrzenia, aż wreszcie usłyszałem kapitulację w postaci jęknięcia
oraz machnięcia dłonią.
– No dobrze, niech będzie. Zostawmy to. Ale w takim razie...
– w zielonych tęczówkach rozpoznałem znajomy błysk zaciekawienia. – Dlaczego
nie mówisz?
Jakby wiedząc, że na to odpowiedzieć również długo mi
zejdzie, ułożył się wygodnie z powrotem na trawie, pospieszając. Zerknąłem
nerwowo na nadgarstek. Czterdzieści pięć słów, do jasnej cholery!
– B-Bo... Boli mnie gardło – wychrypiałem, na co Gerard
uniósł powątpiewająco brew.
– Masz zbyt spokojną naturę, Frank. Poza tym nigdy nie
krzyczysz.
Bo w tej szkole za każde podniesienie głosu rozstrzelaliby
cię z karabinu pełnego amunicji uwag i ocen niedostatecznych w dwie sekundy!
Tam nawet prezydent musiałby siedzieć cicho jak myszka, nie próbując
podskakiwać. Dlatego najczęściej drę się w domu... gdy gitarowe solówki omal
nie wypadają z kolumn wieży na dywan w postaci wielkiej, muzycznej miazgi.
– Zjadłem lody – trzydzieści dziewięć słów. Dawno się nie
odzywałem, więc mój głos prezentował się nie lepiej, niż głos fana dzień po
koncercie jego ulubionego zespołu.
– No dobra, to jest już zwykłe łgarstwo, ale ja też mogę się
w to bawić. Jaki smak? – stwierdził, uśmiechając się pobłażliwie, gdy znów
leżał na boku.
– Truskawkowy.
– Doprawdy?
Pokiwałem twierdząco głową. Niech to kupi, niech to
kupi! Nie mam zbyt wielu słów, żeby się nad tym rozwodzić. Gerard
natomiast zamyślił się na chwilę, po czym z łobuzierskim uśmiechem oraz bojowym
okrzykiem... rzucił się na mnie. Nie zdążyłem nawet drgnąć, gdy złapał w mocnym
uścisku moje nadgarstki i bez żadnych oznak krępacji usiadł okrakiem na moich
udach. Pochylił się na wysokość mojej twarzy i z rozbrajającą aparycją psotnego
dziecka zaczął mi się przyglądać, jawnie prowokując. Wiedział, że jest ode mnie
silniejszy, więc to sprytnie wykorzystał. Teraz tylko prawda może pomóc mi
się wydostać. Cholera.
– Nadal podtrzymujesz swoją wersję z lodami? – zapytał
niewinnym głosem.
Pokiwałem głową. A co innego mi pozostało? Na ile
procent mogę mieć pewność, że nie potraktujesz prawdy jako kolejnej bujdy?
– W takim razie nie pozostaje mi już nic, jak tylko
potwierdzić twoje słowa...
Uniosłem zdziwiony brew, widząc jak niewinny uśmiech Gerarda
zrobił się jeszcze większy i widocznie ma w zamyśle zrobić coś, czego potem
będę bardzo żałował, starając się wymazać to za wszelką cenę z pamięci. W końcu
– to Gerard Way. Po nim można spodziewać się dosłownie wszystkiego. Jego ciepły
oddech owiał moje lekko zaciśnięte wargi, gdy zetknął nasze czoła. Oczami bez
przerwy wpatrywał się w moje, sprawdzając jak zareaguję. Ale ja, z początku
całkowicie bordowy na policzkach i z wymalowanym szokiem na twarzy, całkowicie
się rozluźniłem, zatracony bez reszty w zielonych tęczówkach, spowitych w mroku
głębi czarnych źrenic. Przycisnął wargi do moich, od razu zaczynając całować
mocno i z lekka agresywnie. Porażony intensywnością tego doznania, wyrwałem
nadgarstki z jego uścisku, instynktownie wplatając dłonie w jego czarne włosy.
Uczucie było nieziemskie, czegoś takiego jeszcze nigdy wcześniej nie czułem. Po
raz pierwszy mieliśmy okazję być ze sobą tak blisko, ale może dlatego, że
wcześniej takich szans między sobą w ogóle nie budowaliśmy.
– Wow, to było naprawdę niezłe – przyznał, gdy już tylko
stykaliśmy się nosami, na co pokiwałem żywo głową. – A poza tym to jesteś
kłamczuchem! Żadnych truskawek nie wyczułem!
Chwilowo zwątpiłem w efektywność pracy jego szarych komórek,
ponieważ tych lodów nie musiałem jeść pięć minut temu i od razu doznać efektu
na swoim gardle. Gerard jednak zaraz uśmiechnął się szeroko, zaczynając po
cichu chichocząc, ale ja nie zawtórowałem mu w tym, lecz przyglądałem się jego
rozradowanej, lekko zarumienionej twarzy, która nawet w stanie w jakim się
aktualnie znajdowałem, potrafiła rozbudzić moje serce do jeszcze szybszego
bicia. Czarnowłosy zauważył jednak, że nie reaguję równie beztrosko co on,
przez co moje osobiste promienne słońce zaszło pod naciskiem zmarszczonych brwi
i przygaszonego blasku zmartwionych oczu.
– Co jest?
Nie odpowiedziałem. Uniosłem niepewnie prawą dłoń i przyłożyłem
ją do jego policzka. Z początku był zbyt zdziwiony, aby zareagować, ale po
chwili z lekkim uśmiechem przymknął oczy i wtulił się w nią z przesłaniem
"Proszę nie przeszkadzać, rozkoszuję się chwilą.". Miałem wrażenie,
że czas stanął w miejscu, a to co nam ofiarował było najlepszą rzeczą, jaka
mnie spotkała od niepamiętnych czasów. Inne wspomnienia są raczej mgliste i
niewyraźne, zbyt powierzchowne, żeby móc równać się z tym co przeżywamy teraz
oboje. Czułem wręcz, że syf, który przemienił moje zdrowie w to coś, chwilowo
mi odpuścił, żebym mógł w pełni nasycić się czarnowłosym. Ręka uniesiona w
powietrzu zaczynała mi powoli drętwieć, więc z cichym westchnieniem ją
opuściłem, a kiedy Gerard uchylił powieki, chcąc coś dodać od siebie w
proteście, nagle zamarł wpatrując się w moją dłoń. Gdy zobaczyłem, że spogląda
na wytatuowane drzewo, zacisnąłem usta, w myślach dopowiadając stosowną co do
tego wiązankę przekleństw.
– Frank – zaczął chłodnym i wyobcowanym tonem, na co mój
żołądek zakręcił się w proteście wokół własnej osi. – Kto ci zrobił ten tatuaż?
Chciałem coś powiedzieć, zaryzykować utratą kolejnego słowa
i zapewne przybliżeniem się o kolejny krok do domu samej śmierci, ale zanim
zdążyłem chociażby mrugnąć, Gerard zatkał mi usta ręką, kręcąc głową z
rozszerzonymi w przerażeniu oczami.
– Nawet nie waż się mruknąć, Frank! Dlaczego mi nic nie
powiedziałeś? Dlaczego sam się wcześniej nie zorientowałem... Wstawaj, Frank!
Nie ma ani jednej chwili do stracenia. Może jednak będzie dało się to jeszcze odkręcić
– podniósł się ze mnie, stanął obok, po czym wyciągnął do mnie rękę, niemo
oznajmiając, że ja mam zrobić to samo i to w jak najszybszym tempie. – Idziemy.
Nie ma czasu do stracenia.
Trzydzieści osiem słów.
× × ×
Jak się okazało pobiegliśmy do biblioteki miejskiej. To tam
najczęściej się chował, gdy podrabiał zwolnienia z lekcji, a że w naszym
mieście po zmianie burmistrza wzmocniła się ilość patroli straży miejskiej,
musiał znikać gdzieś, gdzie funkcjonariusze w życiu nie szukaliby wagarowicza.
Gerard przywitał się z obsługą pośpiesznym skinięciem głowy i łapiąc mnie za
dłoń, pociągnął w gąszcz księgozbiorów. Nie błąkaliśmy się długo, czarnowłosy
dobrze wiedział gdzie idzie i po jakie dzieła ma sięgać, a po które nie. Ja
szczerze mówiąc pierwszy raz w życiu byłem w bibliotece mieszczącej się gdzieś
indziej niż w szkole i nie chodziło tu o wypożyczenie lektury, znalezionej w
mgnieniu oka przez kobietę, którą widujesz kilka razy do roku, bo tak to nie
wychyli głowy za drzwi swojego imperium.
– Jest – szepnął, zdejmując z półki wielką, starą książkę. –
Chodź, Frank. Mamy to czego szukaliśmy.
Podeszliśmy do stolika, na środek którego Gerard położył
swoje znalezisko, według mnie nieodróżniające się niczym od innych starych
ksiąg w tym miejscu. Tytuł niczego właściwie nie zdradzał. Był wytarty, a
litery zbyt rozmazane, żeby cokolwiek dało się odczytać. Czarnowłosy otworzył
wolumen dokładnie na środku, po czym zaczął ze zmarszczonymi brwiami przerzucać
strony, z zawzięciem czegoś szukając. Ja nie podzielałem jego desperacji.
Jedynie uciekałem wzrokiem po suficie, ścianach, pachnących starością meblach,
w ciszy mąconej agresywnym zmienianiem stron. Już wiedziałem, dlaczego nigdy
nie lubiłem często zaglądać do biblioteki – zawsze miałem tu tendencję do
ucinania sobie popołudniowych drzemek. Oczy zaczynały mi się powoli kleić, a
krzesło na którym siedziałem nagle stało się nad wyraz wygodne, tak jak i moja
dłoń, spełniająca rolę poduszki dla mojej ociężałej głowy.
– Hej, śpiochu, zobacz – Gerard szturchnął mnie w ramię, na
co rozkojarzony spojrzałem na stronę, na której widniało drzewo identyczne jak moje
na nadgarstku. – Znajomo wygląda, prawda?
Przyłożyłem wytatuowany nadgarstek dla porównania. Nie
dopatrzyłem się żadnej różnicy.
– To Drzewo Śmierci, potocznie zwane Łowcą Słów. W
średniowieczu było rzadko występującą klątwą, która po odpadnięciu wszystkich
liści drzewa, dokonywała żywota razem z człowiekiem. Nie ma zbyt wiele o niej
napisane, ale za to wiadomo, że dotyczyła dzieci najczęściej urodzonych w
Halloween. No bo... – zerknął na mnie kątem oka. – ...w końcu to czar rzucony
przez wiedźmę, co nie? Zastanawia mnie tylko jedno. Dlaczego teraz? Wcześniej
go nie miałeś?
Pokręciłem głową, tłumiąc dłonią niespodziewany kaszel. Gdy
odsunąłem rękę, w oczy od razu rzuciła mi się czerwona ślina. Poczekałem, aż
Gerard będzie zajęty dalszym wyszukiwaniem możliwych informacji, po czym szybko
wytarłem ją w tylną kieszeń spodni, dodatkowo obciągając na to miejsce bardziej
koszulkę. Nie musiał tego widzieć.
– Nic tu więcej nie ma. Dużo tutaj napisane nie
jest – odwrócił się do mnie ze zmartwioną miną, zamykając książkę. – Miejmy
nadzieję, że to tylko legenda, a to drzewo na twoim nadgarstku to tylko jakiś
cholerny żart. Przecież ty... nie umrzesz, prawda?
Wzruszyłem bezradnie ramionami, pochylając głowę. Oboje
wiedzieliśmy, jaka jest prawda, ale woleliśmy wciąż żyć z myślą, że jest
jeszcze wyjście. Poczułem, jak Gerard splata swoje palce z moimi i ściska je
pocieszająco.
– Nie umrzesz.
× × ×
Mimo zapewnień, obietnic bez pokrycia i ciepłych słów, z
czasem mój stan zdrowia się pogarszał. Tydzień po wydarzeniach z biblioteki
zemdlałem w szkole w czasie pisania testu z matematyki. Z tego co potem
opowiedział mi Gerard, w sali panowała stresująca wszystkich cisza, aż w pewnym
momencie rozległ się jeden, pojedynczy, głuchy huk. Wszyscy poderwali głowy znad
kartek i zaczęli szukać przyczyny, dopóki Yvonne, siedząca przede mną, nie
wrzasnęła z przerażenia, wskazując palcem na mnie. Leżałem nieprzytomny na
ławce, a krew płynąca ciurkiem z mojego nosa brudziła rękaw mojej bluzy, blat
oraz leżący na nim, nieruszony z żadnej strony test. Przyjechała po mnie
karetka, a odkąd lekarz zrobił mi prześwietlenie i stwierdził, że mam
wyniszczony organizm na wszystkie znane mu sposoby, nie opuszczałem już łóżka,
tak jak i igła od kroplówki nie opuszczała mojej żyły. Z początku wykłócałem
się z pielęgniarkami, żeby chociaż na wózku pozwolili mi doświadczyć ostatnich
jesiennych promieni słońca, ale żadna nie chciała nawet o tym słyszeć.
Skończyło się na przeniesieniu mnie do sali z większym oknem, które było
otwierane pod stałym nadzorem nie dłużej niż na pięć minut. Dzięki tej małej
przysłudze mogłem sobie co jakiś czas przypomnieć, bodajże jak pachnie
nieskażone zapachem szpitala i leków powietrze.
Ilość słów nie uległa zmianie od naszego pierwszego
pocałunku, jednak z dnia na dzień było ze mną coraz gorzej. Krew, którą z
siebie wypluwałem stawiała w oczach Gerarda łzy. Tak, od czasu, kiedy lekarze
kategorycznie zabronili mi wychodzić z łóżka, a co dopiero opuszczać szpital,
on przychodził mnie odwiedzać niemal codziennie. Zdarzało się nawet, że kilka
razy w jednym dniu, a potem zasypiał na krześle kilkanaście centymetrów ode
mnie z pustym kubkiem po kawie i z kolejną starą książką, która za każdym razem
zsuwała mu się z kolan, lądując z mało przyzwoitym hukiem na podłodze. Trzymał
zawsze w mocnym uścisku moją dłoń, chcąc dodać otuchy i ciągle, z tego co
zauważyłem, miewał koszmary. Nigdy nie chciał zdradzić co mu się śniło, ale
jego brwi były wtedy mocno zmarszczone, usta wykrzywione w bólu i wydawał się
kulić na stołku w ramach ochrony samego siebie, swojej duszy. Jedyne co mogłem
zrobić w takim wypadku, to spróbować obudzić i pocieszyć uśmiechem, z trudem
wchodzącym na moją twarz oraz gładzeniem palcem jego dłoni.
Inni też przychodzili. Moi rodzice, rodzice Gerarda, jego
brat, kilku moich kumpli i nieśmiałe dziewczyny, chowające swoje zawstydzone i
po części zmartwione twarze za kolejnymi bukietami kwiatów oraz pomarańczami,
którymi zwykle częstowały się pielęgniarki, bo ja nie potrafiłem już nawet
czegokolwiek przełknąć. Tak naprawdę nikt nie wiedział co mi jest. Dogorywałem
tylko żywota na tym przykrytym białym prześcieradłem łóżku, a moje myśli
krążyły od chęci zakończenia tej męki do wytrwania w niej jak najdłużej się
da.
Dla Gerarda.
Dla jedynej osoby, na której mi zależy.
Dla osoby, którą kocham.
Raz poprosiłem go gestykulując, żeby przyniósł mi lusterko,
bo chciałem zobaczyć jak wyglądam. Zobaczyć powód, dla którego każdy kto tu wchodzi
z obojętnej, bądź szczęśliwej miny, przywdziewa przerażoną, zatroskaną i
obchodzi się ze mną jak z tysiącletnim zabytkiem. Kręcił jedynie w odpowiedzi
głową, szybko znajdując jakiś temat, nad którym spędzaliśmy pozostały do końca
odwiedzin czas, bez chociażby minimalnego wspomnienia mojej małej prośby.
Niestety, ja nie posiadałem wystarczającej cierpliwości, dlatego następnego
dnia o to samo spytałem moją osobistą pielęgniarkę, która gdy tylko odczytała
moje nieme wołania, z wahaniem kiwnęła głową, wyszła na moment, po chwili
stawiając przed twarzą lustro. Z ledwością wciągnąłem do płuc powietrze
dozowane przez maskę tlenową. Ciało leżące na łóżku było zaledwie cieniem
człowieka, którego jeszcze kilka tygodni temu godnie reprezentowało. Skóra
zdawała się być niemal przezroczysta, bowiem bez problemu wodziłem wzrokiem po
wszystkich tętniczkach i żyłkach znajdujących się pod nią. Policzki był
zapadnięte, przypominające dwa dotąd niezdobyte dołki do gry w golfa.
Czoło było zmarszczone, zroszone potem, a opadające na nie włosy
tłuste i wręcz niezdrowo wyglądające. Usta spierzchnięte, popękane oraz
sino-blade, wieki temu zapomniane przez układ krwionośny. Z tego wszystkiego
jednak najgorsze były oczy. Zagnieżdżone głębiej w oczodołach nich zazwyczaj,
pozbawione żywego koloru, blasku, w pewnym sensie zamglone, czekające na
śmierć. Gotowe na nią w każdej chwili, byle tylko nastąpiła ona szybko.
Gdy pielęgniarka dostrzegła, że zaczyna zbierać mi się na
płacz, mruknęła coś przepraszająco pod nosem i pośpiesznie wyszła. Po raz
pierwszy pozwoliłem sobie na taki beztroski szloch, nie obawiając się, że ktoś
mnie zobaczy w takim stanie. Wtedy postanowiłem to zakończyć. Zakończyć swoją
mękę. Nie wiedziałem, że wyglądałem aż tak okropnie, niemal jak zły duch, który
powinien straszyć niegrzeczne dzieci po nocach. Spojrzałem z rozżaleniem na
wytatuowane drzewo, z lekka zniekształcone na tak kościstym nadgarstku.
Muszę to zakończyć... ten moment prędzej czy później musiał
nastąpić.
× × ×
– Cześć, Frank – głowa delikatnie uśmiechniętego Gerarda
wychyliła się zza drzwi. – Przyszedłem jak najwcześniej tylko mogłem. Na drodze
był wypadek i autobus musiał jechać na około.
Podniosłem się na łóżku do pozycji siedzącej, po czym
zdjąłem maskę tlenową z twarzy.
– Nic się nie stało, Gee. Siadaj, porozmawiajmy – uspokoiłem
go, ledwo mogąc dosłyszeć swój głos.
Zaraz jednak zasyczałem z bólu. Tym razem odczucie
opadających liści przypominało żywcem zdzieraną skórę, przez co złapałem się za
nadgarstek, starając się go rozmasować. Czarnowłosy za to kompletnie przerażony
doskoczył do mnie w mgnieniu oka, odsuwając moją dłoń, żeby móc się przyjrzeć
układającym się na kupce słowom. Uniósł głowę, patrząc na mnie gniewnie.
– Co ty, na Boga, robisz, Frank? Zapomniałeś do czego możesz
doprowadzić, gdy ogołocisz drzewo całkowicie z liści? Chcesz się zabić, czy co?
– wysyczał.
– Chcę – odparłem z słabo, zgodnie z prawdą. Chłopak
zasłonił mi usta ręką, wpatrując się ze mnie z przerażeniem.
Trzydzieści słów.
– C-Co chcesz... zrobić? – zdanie ledwo przeszło mu przez
gardło, a kąciki oczy zaczynały robić się wilgotne.
Wymamrotałem odpowiedź, a czarnowłosy jeszcze mocniej
przyciskając palce do moich ust, zerknął na mój nadgarstek, gdzie spadające
liście układały się w kolejności wypowiedzianych przeze mnie słów – "Chcę
umrzeć." Zwrócił na mnie ponownie wzrok w jawnym bólu, który ugodził
bezpośrednio w jego serce, przez co przełknąłem z trudem ślinę.
– Frank... Błagam cię. Powiedz, że- Albo nie, lepiej nie
mów, ale przyznaj się, że... że żartujesz – pierwsze łzy popłynęły mu po
policzkach, a w oczach zatlił się mały promyczek złudnej nadziei, na co
pokręciłem przecząco głową.
Żadnych kłamstw.
Tylko prawda.
Gerard przybliżył się do mnie, próbując wyczytać choć gram
fałszu w moich oczach. Lecz to było naprawdę zbędne, bo jedyne co tam z
pewnością zobaczył, to była pustka, tak w oddaniu prosząca o spotkanie ze
stwórcą. One nie pragnęły życia, ja nie pragnąłem. Nie takiego, jakim żyłem.
Serce jedynie łamało mi się, gdy widziałem jak bardzo przeżywa tę wiadomość
czarnowłosy, jedyna osoba, którą pokochałem. Ten jednak odsunął się nagle,
jakby rażony prądem, złapał się najpierw za głowę, patrząc tępo w podłogę
rozszerzonymi oczami, z których sączyły się łzy, po czym ukrył w dłoniach
twarz, pozwalając dać upust swojej niemocy, płynącej z jego frustracji.
Wiedział, że jeżeli sobie tego zażyczyłem, nie może mi zabronić. Nie, gdy od
postawienia drugiej nogi w grobie dzieli mnie tylko kilkanaście słów.
– Gee, ja... przepraszam, ale dobrze wiesz, że tak będzie
lepiej – położyłem dłoń na jego plecach, czując jak pod materiałem czarnej
bluzki cały drży.
Gładziłem go po nich, do czasu aż nie uniósł głowy i nie
spojrzał na mnie zaczerwienionymi od płaczu oczami. Uśmiechał się krzywo
kącikiem ust, który drgał, kiedy spoglądał na każdy szczegół mojej spowitej
chorobą twarzy.
Osiemnaście słów.
– Lepiej? Durniu, a pomyślałeś chociaż na chwilę o mnie? O
tym co ja mogę czuć? O tym co przeżywam za każdym razem, kiedy tu przychodzę i
widzę, że tak naprawdę została z dawnego ciebie zaledwie połowa, bo aż tyle
zabrało to pieprzone drzewo?! – wykrzyczał, czekając z zaciętą miną na moją
reakcję, w każdej chwili gotów ponownie wybuchnąć płaczem.
– Tak – przyznałem, przymykając oczy.
– I co? Tak po prostu zamierzasz w takim razie odejść?
Nie odpowiedziałem. Z trudem wyjąłem igłę, przez którą
wpływał do żyły płyn z kroplówki, po czym, mimo protestów Gerarda, usiadłem na
jego kolanach, oplatając rękami jego szyję. Bojąc się jednak, że spadnę,
chłopak objął mnie z wahaniem rękami w pasie. Lekko, jakby trzymał powyginane
piórko. Wtuliłem głowę w jego prawe ramię, nosem wodząc po skórze w zagięciu
szyi. Na zapadnięte policzki i czoło opadały mi kosmyki jego czarnych włosów,
które przyjemnie łaskotały. Miłe wspomnienie czasów sprzed szpitala i tatuażu,
kiedy to na przerwach opierałem głowę o jego bark, starając się dospać kilka
minut przez zerwane nocki. Czułem, jak zaczyna się rozluźniać, jak wszystkie
mięśnie powoli przestają się napinać, aż wreszcie z westchnieniem przyłożył
dłoń do mojego karku, zaczynając go znajomym ruchem masować, a policzek wtulił
w czubek mojej głowy. Oboje staraliśmy się zrozumieć.
Gerard – dlaczego chcę z własnej woli zakończyć swoje życie o wiele
wcześniej niż to koniecznie. Ja – czy robię dobrze umierając i
zostawiając go samego.
– Przeczuwałem, że wpadniesz na taki pomysł. Nie sądziłem
jedynie, że będziesz chciał załatwić to tak szybko – wyszeptał z goryczą,
całując mnie w głowę. – Starałem się znaleźć jakieś wyjaśnienie, dlaczego
akurat ciebie to spotkało, ale nic nie mogłem wyszukać. Widocznie los tak
chciał, a natura mu w tym pomogła.
Zaśmiał się smutno, zaciskając dłonie w pięści. Znalazłem
jednak jedną i z trudem, po omacku, spróbowałem rozluźnić jej uścisk, mrucząc
gardłowo pod nosem. Kiedy mi się to wreszcie udało, splotłem palce z jego, w
akompaniamencie cichego westchnienia Gerarda. Uniósł głowę, żeby móc mi się
przyjrzeć. Widziałem, jak się waha. Wiedziałem, z jakiego powodu.
– Frank... Chciałbym wiedzieć tylko jedno. Dlaczego? –
przymknął oczy, jakby w oczekiwaniu na cios.
Dotknąłem jego policzka, a on wtulił się w moją dłoń jak
wtedy na leśnej ściółce w lesie.
– Chcę, żebyś mnie zapamiętał takim jakim byłem, a nie takim
jakim teraz jestem – odparłem prosto z serca. Jednak, gdy poczułem, jak kolejne
liście spadają, rozszerzyłem w niemym bólu oczy. Złapałem się za klatkę
piersiową, która zaczęła zmuszać mnie do niekontrolowanego kaszlu, przez co
zacząłem ponownie pluć krwią. Spod przymrużonych oczu widziałem jak przez
rozmąconą wodę. Po rozmazanych konturach rozpoznałem, pochylonego nade mną
Gerarda, który starał się pomóc mi pozbyć się wszystkiego, co przebywało teraz
w moim przełyku. Poczułem nagle, jak łapie mnie za nadgarstek, zamiera, wciąga
powietrze.
– O mój... Frank, masz tylko cztery-
Spróbował sięgnąć po pilot wzywający pielęgniarkę, na co na
oślep złapałem jego twarz i ze smutnym uśmiechem, wyszeptałem:
– Kocham cię, Gerardzie. Przepraszam.
Nie ma już słów.
Drzewo utraciło wszystkie liście.
To było przepiękne ;-; miałaś naprawdę dobry pomysł z tym drzewem. Nigdy o czymś takim nie słyszałam, jeśli wymyśliłaś to sama to podziwiam :3 i jeszcze fajnie połączyłaś to z Frerardem. Pierwszy raz przyznaję takie coś, ale dobrze zrobiłaś uśmiercając Franka, ma to swój urok. Co tu dużo mówić, genialny shot ^^ xoxo
OdpowiedzUsuńTarararara piękne *o* Bardzo w moim stylu, takie lubie :) Jedyne, do czego moge sie przyczepić, to to, że jest zdecydowanie za krótkie. :3
OdpowiedzUsuńxoxo hopeless
Ejj, ja chyba czytałam tego pierwotną wersję kiedyś? tak mi się wydaje. już chyba wolę masakrę i rzeź w twoim wykonaniu, bo to jest takie smuuuuutne! ;___________; miałam wczoraj nie czytać, to przeczytałam w nocy. bicz, nie ma siły, która powstrzyma mnie przed frerardem. a teraz mi smutno.
OdpowiedzUsuńale opowiadanko jest cudowne.
xoxo! ;**
Jeju, jakie to cudne. Cudne i przygnębiające, a Twój styl pisania dodał całemu szotowi jeszcze więcej wyjątkowości. Od samego początku było mi strasznie szkoda Franka. Twój pomysł jest zaskakujący; nigdy, przenigdy nie przeczytałam czegoś podobnego. To przykre, że całość zakończyła się śmiercią Iero, ale czy było jakiekolwiek inne wyjście? Mimo wszystko widzę tutaj przynajmniej jedną pozytywną rzecz - Frank umarł, kochając, a Gerard był przy nim cały czas. Myślę, że dobrze wykorzystał swoje ostatnie słowa, choć to w pewien sposób smutne. Nie chcę sobie wyobrażać jak później czuł się Gerard, będący świadkiem śmierci Franka i pozostawiony przez niego jedynie z tymi kilkoma słowami.
OdpowiedzUsuńNie wiem co powinnam jeszcze dodać. Dawno nie czytałam tak genialnego szota. Muszę chyba ochłonąć.
Owwww :c smutaśne to troszkę było XD Mimo wszytsko na pewno nie zmarnowałam czasu, który mogłam w sumie poświecić na naukę matmy, czy gwałcenie funkcji excela, których i tak nie rozumiem. Ładna historia, a motyw z drzewem kiedyś już chyba spotkałam w kilku filmach... Wiesz co? powinnaś częściej pisać XD Nie usprawiedliwiaj się tymi piętnastoma stronami! XD
OdpowiedzUsuńOgółem bardzo ładnie to napisałaś i ja wręcz kocham taki miejscami skomplikowany, miejscami lekki i prosty styl :3 <3 Czekam na coś więcej :D
Nigdy wcześniej nie słyszałam o czymś takim, ale wszystko jedno czy był to Twój pomysł, czy ktoś to już kiedyś wcześniej wymyślił - napisałaś to w tak niesamowity i fantastyczny sposób, że przeczytałam trzy razy pod rząd, chcąc się upewnić, że nie przegapiłam ani jednego słowa, spacji czy przecinka.
OdpowiedzUsuńGenialne. Po prostu genialne. Dawno nie miałam okazji czytać czegoś takiego, czegoś tak kompletnie innego od wszystkich frerardów, jakie można znaleźć tu i tam. Nawet nie wiesz jak się cieszę, że podesłałaś mi link i mogłam to przeżyć. Bo mocno to przeżyłam i chyba będę potrzebowała paru minut przerwy, by dojść do siebie. Jakoś tak nieswojo mi teraz, gdy myślę o tym, że coś takiego mogłoby wydarzyć się naprawdę. Jeśli ktoś nie będzie rozumiał wagi słów, to pokażę mu tego shota.
Będę wpadać i sprawdzać, czy coś nowego się nie pojawiło. Masz we mnie fankę.
xo,
a.
Mein Gott, it's awesome *o* Nie lubię Frerardów, moja miłość do yaoi przeminęła (prawie, jak dobrze wiesz), ale to opowiadanie tak bardzo mi się podobało, że nawet nie miało znaczenia, kto to był. Po prostu było świetne, smutne, tragiczne, niesprawiedliwe i wyciskające łezkę. Masz interakcje z czytelnikiem, co już samo w sobie świadczy o tym, jak bardzo poprawił się poziom Twojego pisania. Bo piszesz bosko, siostra :3
OdpowiedzUsuńTeraz będę się zamartwiać, że skończyło się źle, ale... wiadomo, nie wszystko po prostu ma happy end. Nie, nie płaczę. Wcale Q.Q
O rety, ten shot był świetny! Prawie się popłakałam na końcu :c. Wiesz, kiedyś też zastanawiałam się nad tym, co by było, gdyby ludzie mieli w swoim życiu ograniczoną ilość słów. Czy wtedy zaczęliby bardziej zastanawiać się nad tym, co wypływa z ich ust, czy byliby bardziej szczerzy i mniej nienawistni? Motyw przewodni tego opowiadania bardzo mi przypadł do gustu, a co do wykonania też nie mam zastrzeżeń. Szkoda tylko, że historia skończyła się w ten sposób, no ale cóż, trudno. W każdym razie jestem pod wrażeniem :).
OdpowiedzUsuńP.S. Przepraszam za zwłokę z komentowaniem.
xoxo Kot
Jak zwykle powaliła mnie na kolana koncepcja tekstu oraz sam pomysł. Uch, skąd Ty je bierzesz? Pożycz mi swój mózg.
OdpowiedzUsuńNa początku wydawało mi się, że ten tatuaż to taka jakby metafora choroby, na którą cierpi Frank i która ujawniła się dopiero w tym wieku, lecz bieg wydarzeń przekonał mnie, że jednak się mylę. Nie wiem jak reszta czytelników, ale czytając tego shota, czułam, iż to coś innego niż teksty, które zwykle pojawiają się na blogu. Ta historia jest jakby bardziej melancholijna i „spokojniejsza”, choć przyznam, że pewne emocje wzbudza. Może nie doprowadziła mnie do ogromnego wzruszenia czy uronienia symbolicznej łzy, lecz wprowadziła w szczególny klimat otoczony powłoką smutku oraz zadumy. I fakt, nie doszukałam się tutaj tęczy, jak jeszcze kiedyś mi zapowiadałaś, ale wiesz co? Jakoś wcale nie żałuję. Tekst ma wyjątkową atmosferę i zdecydowanie nic bym w nim nie zmieniła.
W sumie nie mam się do czego przyczepić, chyba że do częstotliwości publikacji, ale koniec końców wcale nie jestem lepsza i dobrze Cię rozumiem, więc pozostaje mi jedynie napisać, że shot wyszedł Ci ciekawie i ładnie, a na kolejne opowiadanie czekam z cierpliwością.
xx