Świat jest
piękny. Naprawdę piękny. Idealny w każdym swoim najmniejszym calu. Ludzie są
dla siebie mili. Każdego obdarzamy radosnymi uśmiechami. Nigdy nie padają przykre
słowa. Nikt nikomu nie zawadza. Wszyscy mamy dostateczną ilość czasu na
załatwienie swoich spraw. Umieramy w podeszłym wieku, zawsze z przyczyn
naturalnych. Formalności są banalnie proste, a reklamy nie trwają więcej niż
pięć minut.
Też czujecie
ten sarkazm?
Zieje nim na
kilometr, aż się rzygać chce. Ale co poradzić, gdy jest się tak szczęśliwym?
Nie zamierzam skakać ani wykrzykiwać te wszystkie niezrozumiałe słowa piskliwym
głosem małego dziecka. Wystarczy siedzieć za biurkiem i z uśmiechem godnym
niezrównoważonego człowieka obserwować uderzające o siebie kuleczki. Kołyskę
Newtona.
To takie
zabawne.
Zabawne jak
kręcenie się na obrotowym fotelu lub wystukiwanie palcami rytmu o tabliczkę z
imieniem i nazwiskiem. Zwykle nie mam czasu, powodów ani chęci, by okazywać
pozytywne nastawienie do otaczającego mnie świata. Jak widać dziś jest mój
szczęśliwy dzień.
Mocne
uderzenia pięści w szklane drzwi na moment przywróciły do żywych rozluźniony
umysł. Po chwili drzwi rozwarły się zapraszająco, a stojąca za nimi kobieta
wkroczyła do pokoju razem z szumem towarzyszącym pracownikom niemal, że przez
cały czas spędzany w budynku. Gdy je zamknęła, cisza ponownie opatuliła moje,
niezmiernie ucieszone tym faktem, uszy.
– Możesz
mi wyjaśnić, co to niby jest? – naruszająca moją przestrzeń osobistą
zwierzchniczka, szefowa rzuciła na blat cienkie teczki. – Czekam na
dobre wyjaśnienia.
– Niech
zgadnę... teczki w kolorze białym, żółtym oraz czarnym, które od twojego
wparowania tu jak do własnego gabinetu, bez żadnych skrupułów zalegają mi na
biurku.
– Błąd,
Brooks – kobieta oparła się o mebel, pochylając się w moim kierunku,
zatrzymując się dopiero, gdy twarz znalazła się na wysokości
mojej. – To raporty, które miałaś wypełnić dwa tygodnie temu, a
jedynie podrzuciłaś razem z innymi dokumentami. Myślałaś, że tego nie zauważę?
– Nie – odparłam
szczerze. – Liczyłam tylko, że dłużej zejdzie ci ich znalezienie.
– Były
na samym wierzchu, Brooks – szefowa uniosła kącik ust, racząc moje
oczy widokiem pobłażliwego uśmieszku. – Tak czy siak mam dla ciebie
robotę.
Usiadłam
wyprostowana na fotelu, szczerze zainteresowana ofertą McAdams. Brunetka
odgarnęła za ucho zabłąkane pasmo włosów, a widząc u mnie zmianę, zdecydowanie
na lepsze, oparła dłoń na lewym biodrze i bez słowa ruszyła w kierunku wyjścia.
Otworzyła drzwi, po czym zwróciła się ostatni raz w moim kierunku i na odchodne
dodała:
– Szczegóły
masz w żółtej teczce. Razem z raportem, który pragnę widzieć u siebie jeszcze
przed wyruszeniem w teren.
× × ×
– St.
Mary Road, St. Mary Road... gdzie to u diaska jest?
Zwolniłam
tuż przed skrzyżowaniem i korzystając z chwili, jako że paliło się czerwone
światło, wyjęłam komórkę z kieszeni i przytrzymując dłużej klawisz,
automatyczne wybieranie od razu wyświetliło mi aktywne połączenie z Lilian.
– Soph?
Kochana, gdzie ty się, przepraszam bardzo, szlajasz?
– No
właśnie sama nie wiem. Chyba musiałam źle skręcić... – potarłam ręką
kark, czując narastające we mnie zażenowanie.
– Ty
zawsze źle skręcasz – Lilian zaśmiała się swoim chrypliwym głosem, na
co ja pokiwałam już całkowicie zrezygnowana głową.
Na sam jego
dźwięk od razu wyobraziłam sobie, jak dziewczyna nakręca na palec kosmyk
czarnych włosów, przy okazji obsypując sobie marynarkę popiołem z papierosa,
którego trzymała w tej samej dłoni. Dlatego jakieś dwa miesiące temu kupiła
sobie uniform w tym samym kolorze, ciemno szarym, by skutki jej chwilowego
zdziecinnienia nie były, aż tak widoczne.
Światło
zmieniło swą barwę na zielone, tak więc włączyłam telefon na głośnomówiący i
ruszyłam dalej.
– Gdzie
jesteś?
– Gdzie
jestem? – powtórzyłam jej pytanie, rozglądając się na boki, mając
nadzieję, że znajdę drogowskaz z nazwą ulicy. – Minęłam skrzyżowanie
Chambers i Ontario Street.
– No to
blisko. Nawet zbytnio nie pobłądziłaś.
– To, w
którą stronę teraz?
– Jedź
do końca prosto, a jak miniesz księgarnię, to skręć w lewo. Dalej na wprost, no
i jesteś prawie u celu. Stanę na poboczu, tylko mnie nie przejedź – zaśmiała
się.
– Bardzo
zabawne. Rozłącz się, bo ja prowadzę.
_______________________________________________
Oto prolog.
Sama nie wiem, co o tym sądzić. Zaczęłam go pisać wczoraj, dzisiaj skończyłam.
Jak widać choroba pozwala wenie na chwilę odwiedzić umierającego i natchnąć do
czegoś... cokolwiek to jest.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz