Taka mała
uwaga odnośnie tego rozdziału, jak i również kolejnych. Fragmenty zapisane
pochyloną czcionką odnoszą się do przeszłości, do wspomnień. Osobiście uważam,
że to właśnie one są kluczem do całości i jeśli z początku może się to wydawać
całkowicie bez sensu, pełne wielu nielogiczności, to zapewniam, że w następnych
częściach wszystko powinno zacząć układać się Wam w spójną strukturę.
Lub też możliwe, że to ja przesadzam i nie będziecie mieć żadnych problemów z
rozszyfrowaniem moich wypocin. Ech, trzy ostatnie akapity wydają mi się
całkowicie bez polotu, za co naprawdę przepraszam, ale jakoś nie umiałam ująć
tego... lepiej.
Nie mam pojęcia, kiedy pojawi się kolejny rozdział. Możliwe, że dopiero we wrześniu, bowiem wyjeżdżam i nie będę miała, jak wstawić posta. Zero internetu, a jeśli już się takowy znajdzie, to zero możliwości publikacji. Postaram się za to dalej kontynuować prace na Promise i jeżeli uda mi się w tym postanowieniu dotrwać, to gdy wrócę, to coś na pewno zamieszczę. I jeszcze jedna bardzo ważna rzecz...
Dziękuję za komentarze <3 Nawet nie macie pojęcia, ile trudności sprawiło mi przestanie się szczerzyć po przeczytaniu każdego z osobna (i jeszcze raz, i jeszcze). Zalało mnie takie nieokiełznane ciepło na sercu. Dziękuję i życzę miłego czytania!
________________________________________________
Drzwi nigdy
nie postanowią ustąpić, by pociągnięta w dół klamka odblokowała
zatrzask, tym samym wpuszczając lokatora do środka chronionego pomieszczenia,
jeśli w zamku nie przekręci się klucza. Niezależna jest od tego ani ilość
uderzeń trampka o chropowatą powierzchnię zaimpregnowanego drewna, ani
gwałtowne zderzenia zaciśniętych w pięści dłoni o wejście, ani szarpanie za
uchwyt, jakby miał odnaleźć wewnątrz siebie niedostrzeżone dotąd pośród oszlifowanej
tkanki roślin pokłady współczucia, wpuszczając potulnie mieszkańca do środka.
Frank westchnął z kryjącą się w cichym pomruku strun głosowych irytacją oraz
niemal namacalną groźbą, po czym zanurzył dłonie w kieszeniach kurtki, z
bijącym sercem, w nadziei na odnalezienie zagubionego, metalowego przedmiotu z
przyczepionym brelokiem, Yodą. Chybotał się niebezpiecznie na boki, jakby przez
cały czas trwania poszukiwań brnął po wąskiej kładce, łączącej dwa kawałki
ziemi nad wielką, bezdenną przepaścią. Środek ciężkości przeniósł swoje centrum
dowodzenia bliżej prawej strony biodra, toteż brunet wyczuwając niechybną
możliwość bliższego zapoznania się z drobnoustrojami, tułającymi się po
wieloletniej posadzce korytarza, przytrzymał się obdrapanej zewsząd scyzorykiem
framugi. Alkohol spożyty na długo przed dotarciem do klatki schodowej, w
postaci ni mniej, ni więcej czterech butelek piwa – bowiem liczenie przestało
mieć jakiekolwiek głębsze znaczenie już po piątym łyku – niechybnie dawał mu
się we znaki stopniowo nasilającym się brakiem zdolności władania własnym
ciałem, jak i jego odruchami. W duchu, który przez czas rozluźniany porcjami
promili we krwi, wydawał się aż nadto odległy, dziękował wszystkim ludziom,
architektowi oraz panu Wilhelmowi za udostępnienie mieszkania na parterze,
inaczej noc zapewne spędziłby wśród złożonych w swojej strukturze konstelacji
gwiazd, w małym ogródku pod budynkiem mieszkalnym jego sąsiadki z naprzeciwka,
Abigail.
– We've all had a time where we've lost
control. We've all had our time to grow… – ciche nucenie, odbijające się
ledwo słyszalnym echem od szkła butelki, opartego o policzek i częściowo usta
Gerarda, naruszyło panujący spokój w wąskim korytarzu. Zaniechał czynności, by
uraczyć skromną minutę – przerywaną bezustannie szelestem papierków oraz
poetycznie złożonych przekleństw przez język Franka w jeden
długi sznur – bursztynową goryczą w świetle żarówki, mieniącą się oddechami
dążących ku powierzchni bąbelków, po czym znów przytłumionym głosem powrócił w
wersy wspomnianego utworu.
– Avenged Sevenfold? – spytał dość
retorycznie Frank, nie spuszczając wzroku z szarej, wykręconej w specyficznym
kształcie klamki. Na twarz wpłynął mu uśmiech pełen uznania z powodu miłego
zaskoczenia tym, iż czarnowłosy jest również osłuchany w tego typu gatunkach
muzycznych... chociaż nie tylko przez to. Zespół ten zawsze przywoływał z
odmętów umysłu miłe wspomnienia, kiedy to beztrosko, bądź w zamyśleniu, brunet
przesiadywał na parapecie okna, gdzie w słuchawkach zapewne nie pierwszy raz
rozpoczynało swoje zwierzęce takty właśnie Scream. Gerard uniósł niemrawo
kąciki warg, kiwając głową w odpowiedzi, której Frank jednakże nie
miał okazji zobaczyć, po czym ponownie kontynuował śpiewanie, teraz z
wkradającą się w nie nutą uciechy.
× × ×
Znajomość
rozpoczęli w pobliskiej kawiarni, gdzie czarnowłosy pełnił funkcję barmana.
Praca zdawała się być spełnieniem marzeń, a przynajmniej tych mniej
wymagających, bowiem kawę oraz w miarę przyjaznych pracowników, miał na
wyciągnięcie ręki, na dodatek za dobrą płacę, toteż nie znajdywał powodów do
narzekania. Szefowi zdarzało się – z uwagi na to, iż wiedział o zakończonej
nauce Gerarda na studiach artystycznych – przydzielić mu większe zadania w
ramach dopieszczenia wyglądu placówki, dzięki czemu dostawał możliwość
wykazania się swoimi umiejętnościami, jak i nieograniczoną nienamacalnymi
barierami wyobraźnią. Kawiarnia była jednym z częściej odwiedzanych miejsc w
mieście, toteż przewijających się ludzi na dawkę mielonych ziaren kawy, ciasto
czy miłą atmosferę wśród uprzejmych, choć zabieganych pracowników, nigdy nie
brakowało. Zatem nie będzie to sytuacja zahaczająca o te rodem z fantasy, gdy
za którymś razem zawitał tam również i brunet. Z zapełnioną po brzegi książkami
torbą na ramieniu, które pod wpływem dokuczliwego ciężaru przechylało ciało z
lekka w prawą stronę, wbiegł szybko, od wejścia podniesionym głosem zamawiając
latte na wynos. Przy pierwszej tak niespodziewanej wizycie, Gerard zdziwiony
pośpiechem nowego gościa, lecz popychany w działaniu swoją intuicją, jak i
osobistym zaintrygowaniem, podpytał dokąd Frankowi się tak śpieszy, na co on
wymijając kolejkę naprędce odpowiedział, iż zaraz spóźni się na bardzo ważny
egzamin ustny. Czarnowłosy, choć miał już przed sobą w koślawym wężyku grupę
ludzi, oczekujących na swoją możliwość złożenia zamówienia, niczym burza
zaparzył wspomnianą kawę, przepraszając przelotnym spojrzeniem pominiętych
klientów. Frank zdawał się gnać w kierunku uczelni, choć jego ciało
posłusznie trwało w miejscu, wystawione na piorunujące spojrzenia oraz
zgrzytania zębów innych ludzi, spragnionych dostarczenia mózgowi kofeiny na
resztę dnia. Stał zwrócony plecami do baru, gotowy w każdej chwili wybiec razem
z papierowym kubkiem, a gdy tylko wyczuł ten gładki materiał w dłoni, ledwo
zdążył dostrzec pokrzepiający uśmiech Gerarda wraz z dźwiękiem rzuconych na
ladę monet, a już automatycznie zamykane drzwi żegnały go, brzęcząc perliście
małym dzwoneczkiem.
Przychodził
codziennie z rana, rzadziej w późniejszych porach, toteż ich znajomość
ograniczała się zaledwie do krótkich form grzecznościowych zza lady, co nie
pozwalało poznać im się zbyt dobrze. Brunet nie zdawał się palić do poznania
czarnowłosego, choć uważał go za osobę przyjazną i dosyć pozytywnie nastawioną
do otaczającego ich świata. Lecz to tylko zewnętrzna powłoka, cząstka
człowieka, którą widzi każdy. Nie wiedział co znajduje się w środku i czy
będzie równie przez niego pożądane, co oferowane dobra przez obwolutę. Jednakże
na dłuższą rozmowę Gerard miał okazję, gdy Frank przychodził na mrożone
cappuccino, nagrodę za przetrwanie kolejnego roboczego tygodnia, którą
konsumował przez słomkę, wpatrując się w pędzący świat za kawiarnianym oknem.
Wedy barman wpraszał się podczas nieobecności szefa, gdzie razem, choć wciąż
nieufnie, starali się nawiązać głębszą zażyłość. Mimo, że brunet z początku
starał się własny życiorys trzymać dla siebie, płochliwie spoglądając na
mężczyznę, to po kilkunastu podobnych sytuacjach rozluźnił się na tyle, by
przywyknąć i z delikatnym uśmiechem witać czarnowłosego z zamówieniem w
dłoni, wyuczonym już na pamięć.
× × ×
W środku
srogiej zimy, kiedy delikatne płatki śniegu owiewające zmarzniętą twarz przy
akompaniamencie oddechów lodowatego niczym para z zamrażarki powietrza
oraz stopniałej pluchy, na przekór wszystkim ludziom moczącej aż za kostki nogawki
spodni, postanowiono wyprawić Rachel urodziny. Niebieskookiej
brunetce, będącej w kawiarni kierownikiem personelu, dobrze znającej się
na swoim fachu, która mimo swojej społecznej opinii miłej i uczynnej
kobiety, potrafiła nie raz nabluźnić na pracowników kawiarni, niczym burza
posyłając każdemu z osobna piorunujące spojrzenia. W tym również Gerardowi,
który według niej zamiast pracować szybko, sprawnie, dokładnie wykonując swoje
obowiązki, zbijał bąki, kawą zaledwie racząc klienta zasługującego na
jego ponowne włączenie wybujałej wyobraźni do świata ciemnych kolorów,
zawodzących urządzeń oraz niewytartych brązowych paneli, w taką pogodę do
złudzenia przypominających grząskie błoto. Zdarzały się jednakże momenty, kiedy
zaciśnięte w wąską linię usta kobiety oraz splecione na piersiach ręce,
popadały w niepamięć, a onieśmieleni pracownicy znów gaworzyli wesoło,
racząc lokal wyśmienitą atmosferą. Rachel dzieliło już tylko kilka dni od
okrągłej trzydziestki, toteż większość pracowników stwierdziła, iż tym razem
impreza odbędzie się wieczorem w kawiarni. Spotkanie miało być otwartym
wydarzeniem, toteż przewijające się nieznane twarze wśród przygaszonych
świateł oraz skocznej muzyki, nie były rzeczą nie na miejscu, bowiem
wiele takich wyjątków albo pozostawało niezauważonych, albo po prostu
nie przyszło ich na tyle, by ktoś zawracał sobie nimi głowę.
Chociaż atmosfera utrzymywała się na poziomie, ciasta, o których pojawienie się
na stołach zadbała żeńska część kadry, miały nienaganny, domowy
smak, a alkohol z półek o wciąż przystępnych cenach, nie
zakłócał harmonii całości, to jednak czarnowłosy nie czuł się najlepiej w
takim otoczeniu.
Pozostawanie
przez większość czasu w natłoku swoich myśli, szczelnie zamkniętych w czterech
ścianach, nie sprawiało, iż Gerard miałby się dobrze czuć w otoczeniu podobnych
sobie z wyglądu jednostek. Ich obecność wręcz napinała jego mięśnie niemal
równie mocno i szybko, jak w wypadkach zagrożenia życia, bądź docierającego ze
swoją aurą nawet do kości, niezwykle silnego stresu. Próba wyciągnięcia
ręki pierwszemu zwykle kończyła się na pochyleniu głowy, by czarne kosmyki
włosów wymknęły się zza uszu i skroni – w takich momentach mające za zadanie
skryć niemal całkowicie twarz – po czym odchodził, nie angażując się w żadne
zawieranie nowych więzi. Samotność towarzyszyła mu od najmłodszego stadium
dorastania, a nawet kiedy miał okazję ją przerwać, nie starał się tego robić.
Siła przyzwyczajenia odnosiła tu zwycięstwo na całej linii, niszcząc napotkane
istnienia bez większego wysiłku. Rodzina egzystowała wśród własnych spraw, w
których imię „Gerard” był równie dla nich ważne, co spadający liść z
najstarszej lipy w parku. Możliwe, że to on się izolował, lecz wolał nie
wchodzić z butami w czyjeś życie, chyba, że ktoś tego naprawdę chciał, a takie
przypadki dawało się zliczyć na palcach. Nie był pewien, czy nawet nie jednej
ręki. Mimo instynktu, jak i natury człowieka samotnego, starał się adaptować w
środowisko, w jakim mu przyszło pracować, by ubodzy w wiedzę o jego
mentalności, postrzegali go jako swoje lustrzane odbicie, głównie na tle
psychicznym. Nie zawsze osiągał perfekcję, lecz ćwiczona umiejętność a
jednocześnie i forma obrony przed światem, dawała mu poczucie walki z
monotonią, bądź innością, którą odznaczali się ludzie. To co oferowały mu
więzi, było dla niego stanowczo za mało. Czystość umysłu, niwelująca
niekontaktujące, zamglone spojrzenie zielonych tęczówek, powracała dopiero, gdy
niewidzialna ręka zaciskająca wszędobylskie palce na wnętrznościach, napotykała
na drodze czterech, białych ścian skończone lub ledwo napoczęte kolory
zwarte na płótnach w jedną mroczną wizję artystycznego oka. Stawał
się wtedy zadziwiająco lekki, spokojny. Wewnętrzna panika znikała, oddalała się
w zapomnienie, na rzecz prac, którym poświęcał większość nieprzespanych nocy.
Nie prezentował ich jeszcze nikomu, choć dobrze wiedział, że jeśli ktoś
dostrzegłby zawartą w nich iskrę, mógłby zarobić trochę pieniędzy. Póki co
uważał jednak je za niegotowe, niegodne ujrzenia porannych promieni słońca,
usilnie przedzierających się przez mgłę oraz ogrom zimowych chmur na niebie.
Z głębokiego
letargu zanurzającego umysł w wodzie, na tyle głębokiej, iż promienie chłodnej
rzeczywistości rzadko mają szanse dotrzeć do samego dna, wybudziło go czyjeś
świdrujące spojrzenie, przez które skóra zjeżyła mu się na całym ciele,
pobudzając zmysły charakterystycznymi dreszczami. Podniósł ociężałą głowę z
szyby, zaparowanej od jego miarowego oddechu, po czym rozejrzał się po tłumie
ludzi, zagubionych wśród muzyki, która wciąż dudniła mu w uszach, a
jednocześnie była niepodważalnym źródłem dekoncentracji oraz nieopróżnionej
szklanki. Przechylił ją, by alkohol mógł niespiesznie spływać wzdłuż przełyku
do żołądka, a wraz z zakończeniem utworu, wcisnął swoje wątłe ciało jeszcze
głębiej w kąt, stamtąd obserwując dziękującą wszystkim za przybycie Rachel.
Szczęście emanowało z niej niczym blask z fluorescencyjnej farby, a uśmiech
odsłaniał niemal wszystkie zęby, uwydatniając na swój sposób urocze dołeczki w
policzkach. Zdołała odnaleźć wzrokiem barmana, by z ciepłym uśmiechem kiwnąć na
niego szklanką, co i on uczynił z grzeczności. Noc na dobre rozwiesiła
nad miastem zasłony uszyte z aury ciemności, przypinając tkaninę do
nieba lśniącymi gwiazdami, kruchością przypominającymi spadający niczym skrawki
waty cukrowej śniegu, jaki wyróżniał się na tle poświaty wydobywającej się z
ulicznych latarni. Pod jedną z nich, swoim blaskiem ratującą obywateli przed
zgubieniem drogi, stał Frank. Nie oddziaływał, jednak na czarnowłosego swoją
niepowtarzalną niewinnością lub chociażby skrytą radością, jak zazwyczaj miał
okazję czynić przy każdej nawet najkrótszej konwersacji. W przemoczonych do
suchej nitki jeansach, zgniłozielonej kurtce oraz trampkach, którymi tupał w
miejscu, by nie naznaczyć chłodem zmęczonego ciała, wydawał się być
najsmutniejszą istotą na świecie, a przynajmniej na tej ulicy. Brązowymi oczami
skąpanymi w przygnębieniu, omiótł każde okno kawiarni, spoglądając z rezerwą na
roześmianych pracowników, po czym kręcąc zniechęcony głową, wycofał
się pod ścianę przeciwległego budynku i omal na niego nie wpadając, ruszył
wzdłuż prowadzącej obok alei. Nim jednak zniknął za rogiem ulicy,
chuchając ciepłym powietrzem na kościotrupie rękawiczki, by rozgrzać dłonie,
Gerard zdołał go dostrzec. Z początku zdziwiony widokiem bruneta o tak później
porze, nie ruszył się nawet o milimetr, wciąż konsumując zawartość kolejnego
kubka, która rozprysnęła się na szybie, gdy czarnowłosy wypluł alkohol
przebywający w jego ustach, biegnąc czym prędzej do szatni po kurtkę.
– Frank,
zaczekaj! Frank! – nawoływał, ślizgając się co chwilę na topniejącym śniegu.
Brunet na przekór barmanowi szedł jednak dalej, lecz rozpoznawszy głos zwolnił
kroku, chwilę później całkowicie się zatrzymując, by mężczyzna zdołał go
dogonić. Gerard przystanął obok Franka, pochylony z opartymi dłońmi
na kolanach, oddychając z trudem, jakby lada moment na ośnieżonym chodniku
miały spocząć jego zmaltretowane płuca. Palenie przez kilka ładnych lat niezbyt
dobrze odbiło się na zdrowiu, a choć z trudem udało mu się je rzucić, bowiem
nie raz wracał ponownie do uzależniającego dymu, to mimo to kondycja
pozostawiała wiele do życzenia. – Nigdy więcej – sapnął, a wbrew ogarniającego
go gorąca, poprawił węzeł z szalika i tak już mocno okręconego wokół
szyi.
– Gerard,
mogę wiedzieć, co ty tutaj robisz? – Frank utkwił zdziwione spojrzenie na
zaczerwienionej twarzy czarnowłosego, a na usta wkroczył mu lekki uśmiech
rozbawienia, który równie szybko zniknął, co się pojawił, posyłając w dal mały
kłębek ciepłego powietrza, na dworze sformowanego w nieduży, biały obłok. –
Zaraz ducha wyzioniesz.
– Śmiej
się, śmiej, ale takie są skutki notorycznego uciekania z zajęć wychowania
fizycznego. Potem człowiek wymięka nawet na krótkim dystansie –
odparł barman tonem, którego nie powstydziłby się rodzic pouczający
swoje dziecko, otrzepując z niewidzialnego kurzu ręce. – Pytasz, dlaczego tu
jestem? Chciałeś wejść do kawiarni, lecz gdy tylko zobaczyłeś, że w środku
odbywa się impreza, odszedłeś. Nie wyglądasz na szczęśliwego – dodał, gdy Frank
ponownie spochmurniał, o wiele bardziej niż przed lokalem, gdzie śledził każdy
ruch pracowników, szczęściem omijając Gerarda, bowiem kąt, w którym się schował
był na tyle oddalony od szyby, iż zasłaniał go niemal całkowicie. – Jeśli mam
być szczery, to twoja postawa zakrawa o samopoczucie zbitego psa. Czy jest coś,
o czym powinienem wiedzieć?
– Nie
zdałem na prawo jazdy – brunet wzruszył obojętnie ramionami, zupełnie nie
przejmując się padniętymi słowami, choć wewnątrz siebie czuł, jak serce zostało
porwane na żałobne kawałki, a duma oraz zmieszane z najgłębszym błotem
marzenia, przez które miał ochotę rwać włosy, krzycząc na każdą rzecz jaką
napotka, po czym, żeby ochłonąć, rzucić się w wielką przydrożną zaspę, wcale
nie sprawiały, by jego humor kiedykolwiek zamierzał wznieść się ponad kreskę
całkowitego załamania. Postawił kilka kolejnych kroków, pozostawiając
czarnowłosego za swoimi plecami z nieodgadniętym wyrazem twarzy. – Idziesz ze
mną? – zwrócił się w jego stronę, ponaglając ruchem dłoni. – Nie
chcę o tym rozmawiać. Nie potrzebuję rozdrapywać świeżo zasklepionych ran –
mruknął w kołnierz kurtki, bardziej do siebie, niż do kroczącego obok niego
mężczyzny.
Przemierzali
chodniki poległe pod naciskiem nieznającego litości śniegu, rozmawiając na
tematy dalekie od tego, który sprawił tyle zawodu Frankowi. Mijając witryny
sklepowe, komentowali napotkane za nimi wystawione przedmioty, ubrania – będące
tegoroczną zimową kolekcją, królującą w większości magazynów z modą – czy też
zwyczajne sprzęty kuchenne. Brunet musiał co jakiś czas przystawać, by zrównać
chód z ociągającym się barmanem, który zielonych tęczówek nie spuszczał niemal
ani razu z majestatycznego, pod kolor tuszu do rzęs, nieboskłonu. Czasem zerkał
na rozchmurzone oblicze studenta, opowiadającego z ogromnym
entuzjazmem o finałowym odcinku Hannibala, który był dla niego równie
przerażająco dobry, co intrygujący zarazem. Przyjemnością stało się dla
nich przebywanie w swoim towarzystwie, choć nie obyło się bez niepewnych
spojrzeń, głupawych docinków, czy też wzajemnego zrozumienia danych sentencji
bez niepotrzebnego nadużywania słów. Frank opowiadał o muzyce jaka go
fascynuje, ulubionych zespołach lub też zgubieniu bagażu na lotnisku, kiedy to
pojechał na tydzień w odwiedziny do rodziny. Gerard kroczył nieopodal ze
zmarzniętymi dłońmi w kieszeniach, od czasu do czasu odskakując na bok, gdy
pochłonięty myślami, w ostatniej chwili wymijał schowany wśród zasp słupek.
Brunet wybuchał wtem gromkim śmiechem, bowiem podobne uniki niemalże zawsze kończyły
się niezgrabnym tańcem długich nóg barmana z męczącą obywateli sadzawką, z
resztkami unoszącego się na niej śniegu. Czarnowłosy cudem jednak unikał
kolizji, ofukując obrażonym tonem studenta, który przewracając rozbawiony
oczami, ruszał w dalsze nocne zwiedzanie miasta, uciekając przed zlepioną na
szybko śnieżką przez kościste palce Gerarda. Doganiał go,
niepostrzeżenie wrzucając kolejny kulisty atrybut zimy do kaptura bruneta, po
czym jak najszybciej zarzucał mu go na głowę, chichocząc złośliwie, gdy chłopak
z nieludzkim okrzykiem starał wydostać stamtąd ubity śnieg, nim zdoła wlecieć
mu za kołnierz.
Frank nie
był pewien, kto wpadł na pomysł ukojenia zmysłów oraz wymazania choć na chwilę
nieprzyjemnych wspomnień alkoholem, lecz mimo to nie miał nic na przeciw,
uważając wręcz, iż zakończenie tygodnia znośną popijawą z czarnowłosym, jest
najlepszym możliwym scenariuszem, w jakim miałby zaszczyt odgrywać główną rolę.
Choć znalezienie jakiegokolwiek sklepu monopolowego zajęło im większą ilość
czasu spędzoną na mrozie, to efekty były aż nadto zadowalające. Po wspólnej
składce na skonkretyzowany przez wątrobę zakup, Gerard wyszedł z reklamówką,
obijającą o siebie za każdym potrąceniem szklane butelki – ich humor
zdawał się być jeszcze lepszy niż dotychczas. Trunek rozgrzewał w
przyjemny sposób cały organizm, a chochlikowate iskry w oczach bruneta
sprawiały, że barman mimo swojej pochmurności, pozwalał, by ten radosny blask
brązowych tęczówek zdominował jego mrok umysłu oraz krzywy uśmiech malujący mu
się bez przerwy na twarzy, gdy maska zobojętnienia ustępowała pod wpływem
rozbawienia z żartu opowiedzianego przez Franka. Zwracali na siebie uwagę
przechodniów głośnymi parsknięciami, niekonwencjonalnymi dowcipami, a czasem i
sprośnymi aluzjami, przez które Gerard kończył z wbitym pod żebrami łokciem
bruneta. Frank z rozanielonym wyrazem twarzy owijał swoje chude ciało wokół
przydrożnych latarni niczym dżdżownica wokół patyka na rzęsistym deszczu,
będącego jej jedynym ratunkiem przed zmieceniem przez nurt strumyków, pędzących
na spotkanie z kratkami kanału ściekowego. Przytulał się do nich jak dziecko,
które po kilku godzinach niewyobrażalnego strachu, zdołało wreszcie odnaleźć
zgubioną wśród tłumu mamę... bądź też jak ostatni spity student. Gerard
odczepiał go z trudem od kolejnych przybytków miejskiej architektury, świadomie
kroki obierając w stronę oddalonych od centrum kamienic oraz bloków, gdzie
brunet po wiekopomnym odzyskaniu panowania nad własnym ciałem, oświadczył, iż
wynajmuje tam mieszkanie.
× × ×
– Dałem ci
się w tak prosty sposób zmanipulować, pomiatać mną – wyszeptał Frank głosem
pełnym goryczy, lecz nie do czarnowłosego. Wyłącznie do własnej osoby.
Za pozwolenie Gerardowi, by w jeden dzień zrobił istne piekło z
egzystencji studenta, a na psychice odcisnąć tak głęboki ślad, aby
najtrudniejsze chwile z przeszłości stanowiły przy nim rzęsisty deszcz w ciepły,
wiosenny dzień. Spojrzał w zielone tęczówki mężczyzny, czując jak momentalnie
przechodzi po nim dreszcz, wprawiający całe ciało w drgawki. Przegrana była
słowem, które towarzyszyło mu odkąd zdołał się ocknąć na ściółce
leśnej, wśród wysokich, potęgujących o wiele mocniej mrok, drzew. Za dużo
rzeczy nie starał się dostrzec, jego instynkt został bezpowrotnie uśpiony i
teraz widocznie przyszedł czas, by za to zapłacić. – Tak łatwo, bez
problemu... Spieprzyłeś mi życie!
– Oj, zaraz
tam życie – Gerard wywrócił rozbawiony oczami, wykrzywiając usta w pobłażliwym
uśmiechu. To co teraz sobą reprezentował brunet, było czystą zabawą oraz
pogardą dla jego zimnego serca, kiedy to sukcesywnie unieruchamiał chłopaka,
siedząc na skrępowanym i obnażonym do pasa ciele. – To był zaledwie rok, Frank
– uściślił fałszywie radosnym tonem, unosząc na chwilę głowę, by dostrzec wśród
szarych chmur zimny blask księżyca, kształtem przypominającego śniadaniowego
rogalika, oprószonego mąką z tysiąca gwiazd. – Zaledwie rok – powtórzył, na
nowo omiatając przerażoną twarz swojej ofiary, wzrokiem tak pustym, iż
pochłaniająca wszelkie istnienia w kosmosie czarna dziura, byłaby zaledwie
małym kawałkiem mroku w źrenicy czarnowłosego. Zwykłym podrzędnym elementem
wyzbytym z wszelkich emocji.
Wspomnienia są z pewnością ważną częścią tej historii, może dzięki nim dowiemy się już wkrótce czemu Frank leży na ściółce i co ważniejsze co Gerard do cholery mu zrobił :) Próbuję powstrzymać własne pomysły i przypuszczenia w jaki sposób Way zniszczył mu życie ale słabo mi idzie...więc, chyba sama rozumiesz, iż potrzebuję kontynuacji :)
OdpowiedzUsuńNie ukrywam, że postać Gerarda mnie intryguje i wciąż myślę co z nim jest, oraz do czego jest zdolny. Bowiem jego zachowanie jest godne socjopaty...
Tak więc, życzę udanego wyjazdu i szybkiego powrotu do opowiadania.
xoxo. Zoombie.
Rozdział był świetny. Nie spodziewałam się, że będą retrospekcje, ale to dobrze, że się pojawiły. Myślałam, że wszystkiego o ich przeszłości dowiemy się z rozmów. Bardzo mi się podoba to jak się poznali. Teraz będę się zastanawiała co Gee zrobił, że zniszczył Frankowi życie. Zadaje sobie pytanie, czy Gerard będzie torturował Franka i czy posunie się do czegoś gorszego. Obyś jednak podczas swojego wyjazdu zdołała opublikować kolejną część, bo umrę z ciekawości ;P
OdpowiedzUsuńŻyczę miłego wyjazdu i dużo weny ;)
xoxo
No i, jak to w historiach wychodzących spod ręki ironic smile. bywa, sielanka dobiega końca. A właściwie to nigdy jej nie było, chyba że liczyć retrospekcje, w których dowiadujemy się, jak chłopcy się poznali, ale ten tekst o zakończeniu sielanki jakoś nie chciał opuścić mojej głowy. Wiem, nie kontroluję własnego umysłu - czy teraz też mogę być psycholem? ;p
OdpowiedzUsuńWe fragmentach odnoszących się do przeszłości znajomość Gerarda i Franka zdaje się być dość pozytywna. Beztroska nawet bym powiedziała. Poznali się przez przypadek i obaj są uprzejmi oraz przyjaźni. A tu nagle BACH! Wszystko pójdzie się jebać. I jakoś dziwnie mi to nie przeszkadza.
Im częściej czytam fragmenty Promise, tym czuję coraz większą, nieuzasadnioną sympatię? (nie wiem, jak inaczej nazwać to uczucie) w stosunku do naszego psychopaty. No dobra, może nie tyle co sympatię, lecz podświadome zrozumienie i dziwną więź. Ale nie musisz się martwić - nie mam zamiaru iść w ślady Gerarda, więc nie będziesz miała poczucia, że przez ciebie zeszłam na bardzo złą drogę. c:
Kurde, miałam napisać jakiś ładniejszy komentarz, ale wyszło mi coś takiego...mało składnego. Następnym razem bardziej się postaram, obiecuję.
xx
Dokładnie jak mówi suchanawfulfuck... Czy twoi czytelnicy nie zasłużyli na choć odrobinę słodkiej atmosfery, trochę tęczy, czułych pocałunków i wielkiej miłości? Jasne, że nie! xD teraz trzeba zrobić dramatyczno-makabryczną scenę! xD
OdpowiedzUsuńNiemniej jednak to jest wspaniałe. Niewiele autorek ma ten talent, że potrafi doprowadzić czytelnika do łez, szczerego uśmiechu, czy też wywołać w nim jakiekolwiek intensywniejsze emocje. A ty potrafisz, za co bardzo ci dziękuję, bo wręcz kocham takie dzieła, gdzie można wczuć się w bohaterów.
A psychoza na plus. Dobrze wiesz, że uwielbiam takie... nienormalne rzeczy, więc pozostaje mi tylko czekać do pieprzonego września na kolejny rozdział :<
Cóż... Czego się nie robi dla ukochanego bloga? No, wszystko się zrobi, so...
Powodzenia, weny życzę i pisz, pisz pisz! <3
XoXo
Właśnie takie opowiadania przyczyniaj się do mojej Pisarskiej Depresji i do tego, że potem przez resztę wieczoru zapycham się lodami, rycząc jak bóbr. Jestem Twoją nową czytelniczką i muszę powiedzieć, że jestem oczarowana Twoim stylem, mimo, że czasem muszę przeczytać zdanie kilka razy, zanim do mojego mózgu dojdzie jego sens. To raczej moja wina, że samoistnie wyłączam myślenie, więc nadal jestem pełna zachwytu. Widzę, że będzie pięknie i mrocznie. Chociaż to właściwie jedno i to samo, prawda? :) Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy! :)
OdpowiedzUsuńJuż dawno miałam ci skrobnąć komentarz, ale tak baardzo mi się nie chciało. ty wiesz, ze ja czytam wszystko mniej więcej na bieżąco, jak mi się chwalisz fragmentami, nazywając je badziewiem, bądź shitem. wiedz, że to short story jest bardzo, ale to bardzo psychiczne i dobre. fakt, niektóre zdania są tak przekombinowane, tak, że trudno znaleźć w nich sens po pierwszym przeczytaniu, ale to chyba dodaje uroku całości.nie wiem, co jeszcze miałam powiedzieć... przede wszystkim pisz kurwa dalej, bo jak nie, to cię dopadnę i zgwałcę ;P
OdpowiedzUsuńxoxo
Na wstępie pragnę przeprosić, że nie skomentowałam tego posta w porę, to znaczy zanim dodałaś następny. Wiem, że to bardzo motywuje do dalszego pisania. Zła ja i mój leń :c. Rozdział bardzo mi się podobał, kurczę, nie wiem, co mogę więcej napisać. Twoje porównania i opisy są niesamowicie intrygujące i oryginalne, jednak nie przytłaczają fabuły, a jedynie ją urozmaicają. Jesteś niczym... czarownica, która umiejętnie łączy wszystkie upiorne składniki w swoim kotle, wyczarowując magiczny wywar, który uzależnia i jest wspaniały.
OdpowiedzUsuńŻyczę ci wiele weny :3.
coco Kot