OGŁOSZENIA

Blog, jak już pewnie większość z Was zdążyła się domyślić, zostaje zawieszony na czas nieokreślony. Zbliża się moja matura, mam mało czasu, ale również brak mi chęci i natchnienia. Na pewno zacznę pisać, jak tylko te wszystkie trzy blokady przestaną mną rządzić. Wszystkie... nom, wszystkie.

31 lipca 2013

Promise [2/?]

Taka mała uwaga odnośnie tego rozdziału, jak i również kolejnych. Fragmenty zapisane pochyloną czcionką odnoszą się do przeszłości, do wspomnień. Osobiście uważam, że to właśnie one są kluczem do całości i jeśli z początku może się to wydawać całkowicie bez sensu, pełne wielu nielogiczności, to zapewniam, że w następnych częściach wszystko powinno zacząć układać się Wam w spójną strukturę. Lub też możliwe, że to ja przesadzam i nie będziecie mieć żadnych problemów z rozszyfrowaniem moich wypocin. Ech, trzy ostatnie akapity wydają mi się całkowicie bez polotu, za co naprawdę przepraszam, ale jakoś nie umiałam ująć tego... lepiej. 

Nie mam pojęcia, kiedy pojawi się kolejny rozdział. Możliwe, że dopiero we wrześniu, bowiem wyjeżdżam i nie będę miała, jak wstawić posta. Zero internetu, a jeśli już się takowy znajdzie, to zero możliwości publikacji. Postaram się za to dalej kontynuować prace na Promise i jeżeli uda mi się w tym postanowieniu dotrwać, to gdy wrócę, to coś na pewno zamieszczę. I jeszcze jedna bardzo ważna rzecz...

Dziękuję za komentarze <3 Nawet nie macie pojęcia, ile trudności sprawiło mi przestanie się szczerzyć po przeczytaniu każdego z osobna (i jeszcze raz, i jeszcze). Zalało mnie takie nieokiełznane ciepło na sercu.  Dziękuję i życzę miłego czytania! 

________________________________________________

Drzwi nigdy nie postanowią ustąpić, by pociągnięta w dół klamka odblokowała zatrzask, tym samym wpuszczając lokatora do środka chronionego pomieszczenia, jeśli w zamku nie przekręci się klucza. Niezależna jest od tego ani ilość uderzeń trampka o chropowatą powierzchnię zaimpregnowanego drewna, ani gwałtowne zderzenia zaciśniętych w pięści dłoni o wejście, ani szarpanie za uchwyt, jakby miał odnaleźć wewnątrz siebie niedostrzeżone dotąd pośród oszlifowanej tkanki roślin pokłady współczucia, wpuszczając potulnie mieszkańca do środka. Frank westchnął z kryjącą się w cichym pomruku strun głosowych irytacją oraz niemal namacalną groźbą, po czym zanurzył dłonie w kieszeniach kurtki, z bijącym sercem, w nadziei na odnalezienie zagubionego, metalowego przedmiotu z przyczepionym brelokiem, Yodą. Chybotał się niebezpiecznie na boki, jakby przez cały czas trwania poszukiwań brnął po wąskiej kładce, łączącej dwa kawałki ziemi nad wielką, bezdenną przepaścią. Środek ciężkości przeniósł swoje centrum dowodzenia bliżej prawej strony biodra, toteż brunet wyczuwając niechybną możliwość bliższego zapoznania się z drobnoustrojami, tułającymi się po wieloletniej posadzce korytarza, przytrzymał się obdrapanej zewsząd scyzorykiem framugi. Alkohol spożyty na długo przed dotarciem do klatki schodowej, w postaci ni mniej, ni więcej czterech butelek piwa – bowiem liczenie przestało mieć jakiekolwiek głębsze znaczenie już po piątym łyku – niechybnie dawał mu się we znaki stopniowo nasilającym się brakiem zdolności władania własnym ciałem, jak i jego odruchami. W duchu, który przez czas rozluźniany porcjami promili we krwi, wydawał się aż nadto odległy, dziękował wszystkim ludziom, architektowi oraz panu Wilhelmowi za udostępnienie mieszkania na parterze, inaczej noc zapewne spędziłby wśród złożonych w swojej strukturze konstelacji gwiazd, w małym ogródku pod budynkiem mieszkalnym jego sąsiadki z naprzeciwka, Abigail.

     – We've all had a time where we've lost control. We've all had our time to grow… – ciche nucenie, odbijające się ledwo słyszalnym echem od szkła butelki, opartego o policzek i częściowo usta Gerarda, naruszyło panujący spokój w wąskim korytarzu. Zaniechał czynności, by uraczyć skromną minutę – przerywaną bezustannie szelestem papierków oraz poetycznie złożonych przekleństw przez język Franka w jeden długi sznur – bursztynową goryczą w świetle żarówki, mieniącą się oddechami dążących ku powierzchni bąbelków, po czym znów przytłumionym głosem powrócił w wersy wspomnianego utworu.

     – Avenged Sevenfold? – spytał dość retorycznie Frank, nie spuszczając wzroku z szarej, wykręconej w specyficznym kształcie klamki. Na twarz wpłynął mu uśmiech pełen uznania z powodu miłego zaskoczenia tym, iż czarnowłosy jest również osłuchany w tego typu gatunkach muzycznych... chociaż nie tylko przez to. Zespół ten zawsze przywoływał z odmętów umysłu miłe wspomnienia, kiedy to beztrosko, bądź w zamyśleniu, brunet przesiadywał na parapecie okna, gdzie w słuchawkach zapewne nie pierwszy raz rozpoczynało swoje zwierzęce takty właśnie Scream. Gerard uniósł niemrawo kąciki warg, kiwając głową w odpowiedzi, której Frank jednakże nie miał okazji zobaczyć, po czym ponownie kontynuował śpiewanie, teraz z wkradającą się w nie nutą uciechy.

× × ×

Znajomość rozpoczęli w pobliskiej kawiarni, gdzie czarnowłosy pełnił funkcję barmana. Praca zdawała się być spełnieniem marzeń, a przynajmniej tych mniej wymagających, bowiem kawę oraz w miarę przyjaznych pracowników, miał na wyciągnięcie ręki, na dodatek za dobrą płacę, toteż nie znajdywał powodów do narzekania. Szefowi zdarzało się – z uwagi na to, iż wiedział o zakończonej nauce Gerarda na studiach artystycznych – przydzielić mu większe zadania w ramach dopieszczenia wyglądu placówki, dzięki czemu dostawał możliwość wykazania się swoimi umiejętnościami, jak i nieograniczoną nienamacalnymi barierami wyobraźnią. Kawiarnia była jednym z częściej odwiedzanych miejsc w mieście, toteż przewijających się ludzi na dawkę mielonych ziaren kawy, ciasto czy miłą atmosferę wśród uprzejmych, choć zabieganych pracowników, nigdy nie brakowało. Zatem nie będzie to sytuacja zahaczająca o te rodem z fantasy, gdy za którymś razem zawitał tam również i brunet. Z zapełnioną po brzegi książkami torbą na ramieniu, które pod wpływem dokuczliwego ciężaru przechylało ciało z lekka w prawą stronę, wbiegł szybko, od wejścia podniesionym głosem zamawiając latte na wynos. Przy pierwszej tak niespodziewanej wizycie, Gerard zdziwiony pośpiechem nowego gościa, lecz popychany w działaniu swoją intuicją, jak i osobistym zaintrygowaniem, podpytał dokąd Frankowi się tak śpieszy, na co on wymijając kolejkę naprędce odpowiedział, iż zaraz spóźni się na bardzo ważny egzamin ustny. Czarnowłosy, choć miał już przed sobą w koślawym wężyku grupę ludzi, oczekujących na swoją możliwość złożenia zamówienia, niczym burza zaparzył wspomnianą kawę, przepraszając przelotnym spojrzeniem pominiętych klientów. Frank zdawał się gnać w kierunku uczelni, choć jego ciało posłusznie trwało w miejscu, wystawione na piorunujące spojrzenia oraz zgrzytania zębów innych ludzi, spragnionych dostarczenia mózgowi kofeiny na resztę dnia. Stał zwrócony plecami do baru, gotowy w każdej chwili wybiec razem z papierowym kubkiem, a gdy tylko wyczuł ten gładki materiał w dłoni, ledwo zdążył dostrzec pokrzepiający uśmiech Gerarda wraz z dźwiękiem rzuconych na ladę monet, a już automatycznie zamykane drzwi żegnały go, brzęcząc perliście małym dzwoneczkiem. 

Przychodził codziennie z rana, rzadziej w późniejszych porach, toteż ich znajomość ograniczała się zaledwie do krótkich form grzecznościowych zza lady, co nie pozwalało poznać im się zbyt dobrze. Brunet nie zdawał się palić do poznania czarnowłosego, choć uważał go za osobę przyjazną i dosyć pozytywnie nastawioną do otaczającego ich świata. Lecz to tylko zewnętrzna powłoka, cząstka człowieka, którą widzi każdy. Nie wiedział co znajduje się w środku i czy będzie równie przez niego pożądane, co oferowane dobra przez obwolutę. Jednakże na dłuższą rozmowę Gerard miał okazję, gdy Frank przychodził na mrożone cappuccino, nagrodę za przetrwanie kolejnego roboczego tygodnia, którą konsumował przez słomkę, wpatrując się w pędzący świat za kawiarnianym oknem. Wedy barman wpraszał się podczas nieobecności szefa, gdzie razem, choć wciąż nieufnie, starali się nawiązać głębszą zażyłość. Mimo, że brunet z początku starał się własny życiorys trzymać dla siebie, płochliwie spoglądając na mężczyznę, to po kilkunastu podobnych sytuacjach rozluźnił się na tyle, by przywyknąć i z delikatnym uśmiechem witać czarnowłosego z zamówieniem w dłoni, wyuczonym już na pamięć. 

× × ×

W środku srogiej zimy, kiedy delikatne płatki śniegu owiewające zmarzniętą twarz przy akompaniamencie oddechów lodowatego niczym para z zamrażarki powietrza oraz stopniałej pluchy, na przekór wszystkim ludziom moczącej aż za kostki nogawki spodni, postanowiono wyprawić Rachel urodziny. Niebieskookiej brunetce, będącej w kawiarni kierownikiem personelu, dobrze znającej się na swoim fachu, która mimo swojej społecznej opinii miłej i uczynnej kobiety, potrafiła nie raz nabluźnić na pracowników kawiarni, niczym burza posyłając każdemu z osobna piorunujące spojrzenia. W tym również Gerardowi, który według niej zamiast pracować szybko, sprawnie, dokładnie wykonując swoje obowiązki, zbijał bąki, kawą zaledwie racząc klienta zasługującego na jego ponowne włączenie wybujałej wyobraźni do świata ciemnych kolorów, zawodzących urządzeń oraz niewytartych brązowych paneli, w taką pogodę do złudzenia przypominających grząskie błoto. Zdarzały się jednakże momenty, kiedy zaciśnięte w wąską linię usta kobiety oraz splecione na piersiach ręce, popadały w niepamięć, a onieśmieleni pracownicy znów gaworzyli wesoło, racząc lokal wyśmienitą atmosferą. Rachel dzieliło już tylko kilka dni od okrągłej trzydziestki, toteż większość pracowników stwierdziła, iż tym razem impreza odbędzie się wieczorem w kawiarni. Spotkanie miało być otwartym wydarzeniem, toteż przewijające się nieznane twarze wśród przygaszonych świateł oraz skocznej muzyki, nie były rzeczą nie na miejscu, bowiem wiele takich wyjątków albo pozostawało niezauważonych, albo po prostu nie przyszło ich na tyle, by ktoś zawracał sobie nimi głowę. Chociaż atmosfera utrzymywała się na poziomie, ciasta, o których pojawienie się na stołach zadbała żeńska część kadry, miały nienaganny, domowy smak, a alkohol z półek o wciąż przystępnych cenach, nie zakłócał harmonii całości, to jednak czarnowłosy nie czuł się najlepiej w takim otoczeniu.

Pozostawanie przez większość czasu w natłoku swoich myśli, szczelnie zamkniętych w czterech ścianach, nie sprawiało, iż Gerard miałby się dobrze czuć w otoczeniu podobnych sobie z wyglądu jednostek. Ich obecność wręcz napinała jego mięśnie niemal równie mocno i szybko, jak w wypadkach zagrożenia życia, bądź docierającego ze swoją aurą nawet do kości, niezwykle silnego stresu. Próba wyciągnięcia ręki pierwszemu zwykle kończyła się na pochyleniu głowy, by czarne kosmyki włosów wymknęły się zza uszu i skroni – w takich momentach mające za zadanie skryć niemal całkowicie twarz – po czym odchodził, nie angażując się w żadne zawieranie nowych więzi. Samotność towarzyszyła mu od najmłodszego stadium dorastania, a nawet kiedy miał okazję ją przerwać, nie starał się tego robić. Siła przyzwyczajenia odnosiła tu zwycięstwo na całej linii, niszcząc napotkane istnienia bez większego wysiłku. Rodzina egzystowała wśród własnych spraw, w których imię „Gerard” był równie dla nich ważne, co spadający liść z najstarszej lipy w parku. Możliwe, że to on się izolował, lecz wolał nie wchodzić z butami w czyjeś życie, chyba, że ktoś tego naprawdę chciał, a takie przypadki dawało się zliczyć na palcach. Nie był pewien, czy nawet nie jednej ręki. Mimo instynktu, jak i natury człowieka samotnego, starał się adaptować w środowisko, w jakim mu przyszło pracować, by ubodzy w wiedzę o jego mentalności, postrzegali go jako swoje lustrzane odbicie, głównie na tle psychicznym. Nie zawsze osiągał perfekcję, lecz ćwiczona umiejętność a jednocześnie i forma obrony przed światem, dawała mu poczucie walki z monotonią, bądź innością, którą odznaczali się ludzie. To co oferowały mu więzi, było dla niego stanowczo za mało. Czystość umysłu, niwelująca niekontaktujące, zamglone spojrzenie zielonych tęczówek, powracała dopiero, gdy niewidzialna ręka zaciskająca wszędobylskie palce na wnętrznościach, napotykała na drodze czterech, białych ścian skończone lub ledwo napoczęte kolory zwarte na płótnach w jedną mroczną wizję artystycznego oka. Stawał się wtedy zadziwiająco lekki, spokojny. Wewnętrzna panika znikała, oddalała się w zapomnienie, na rzecz prac, którym poświęcał większość nieprzespanych nocy. Nie prezentował ich jeszcze nikomu, choć dobrze wiedział, że jeśli ktoś dostrzegłby zawartą w nich iskrę, mógłby zarobić trochę pieniędzy. Póki co uważał jednak je za niegotowe, niegodne ujrzenia porannych promieni słońca, usilnie przedzierających się przez mgłę oraz ogrom zimowych chmur na niebie.

Z głębokiego letargu zanurzającego umysł w wodzie, na tyle głębokiej, iż promienie chłodnej rzeczywistości rzadko mają szanse dotrzeć do samego dna, wybudziło go czyjeś świdrujące spojrzenie, przez które skóra zjeżyła mu się na całym ciele, pobudzając zmysły charakterystycznymi dreszczami. Podniósł ociężałą głowę z szyby, zaparowanej od jego miarowego oddechu, po czym rozejrzał się po tłumie ludzi, zagubionych wśród muzyki, która wciąż dudniła mu w uszach, a jednocześnie była niepodważalnym źródłem dekoncentracji oraz nieopróżnionej szklanki. Przechylił ją, by alkohol mógł niespiesznie spływać wzdłuż przełyku do żołądka, a wraz z zakończeniem utworu, wcisnął swoje wątłe ciało jeszcze głębiej w kąt, stamtąd obserwując dziękującą wszystkim za przybycie Rachel. Szczęście emanowało z niej niczym blask z fluorescencyjnej farby, a uśmiech odsłaniał niemal wszystkie zęby, uwydatniając na swój sposób urocze dołeczki w policzkach. Zdołała odnaleźć wzrokiem barmana, by z ciepłym uśmiechem kiwnąć na niego szklanką, co i on uczynił z grzeczności. Noc na dobre rozwiesiła nad miastem zasłony uszyte z aury ciemności, przypinając tkaninę do nieba lśniącymi gwiazdami, kruchością przypominającymi spadający niczym skrawki waty cukrowej śniegu, jaki wyróżniał się na tle poświaty wydobywającej się z ulicznych latarni. Pod jedną z nich, swoim blaskiem ratującą obywateli przed zgubieniem drogi, stał Frank. Nie oddziaływał, jednak na czarnowłosego swoją niepowtarzalną niewinnością lub chociażby skrytą radością, jak zazwyczaj miał okazję czynić przy każdej nawet najkrótszej konwersacji. W przemoczonych do suchej nitki jeansach, zgniłozielonej kurtce oraz trampkach, którymi tupał w miejscu, by nie naznaczyć chłodem zmęczonego ciała, wydawał się być najsmutniejszą istotą na świecie, a przynajmniej na tej ulicy. Brązowymi oczami skąpanymi w przygnębieniu, omiótł każde okno kawiarni, spoglądając z rezerwą na roześmianych pracowników, po czym kręcąc zniechęcony głową, wycofał się pod ścianę przeciwległego budynku i omal na niego nie wpadając, ruszył wzdłuż prowadzącej obok alei. Nim jednak zniknął za rogiem ulicy, chuchając ciepłym powietrzem na kościotrupie rękawiczki, by rozgrzać dłonie, Gerard zdołał go dostrzec. Z początku zdziwiony widokiem bruneta o tak później porze, nie ruszył się nawet o milimetr, wciąż konsumując zawartość kolejnego kubka, która rozprysnęła się na szybie, gdy czarnowłosy wypluł alkohol przebywający w jego ustach, biegnąc czym prędzej do szatni po kurtkę.

     – Frank, zaczekaj! Frank! – nawoływał, ślizgając się co chwilę na topniejącym śniegu. Brunet na przekór barmanowi szedł jednak dalej, lecz rozpoznawszy głos zwolnił kroku, chwilę później całkowicie się zatrzymując, by mężczyzna zdołał go dogonić. Gerard przystanął obok Franka, pochylony z opartymi dłońmi na kolanach, oddychając z trudem, jakby lada moment na ośnieżonym chodniku miały spocząć jego zmaltretowane płuca. Palenie przez kilka ładnych lat niezbyt dobrze odbiło się na zdrowiu, a choć z trudem udało mu się je rzucić, bowiem nie raz wracał ponownie do uzależniającego dymu, to mimo to kondycja pozostawiała wiele do życzenia. – Nigdy więcej – sapnął, a wbrew ogarniającego go gorąca, poprawił węzeł z szalika i tak już mocno okręconego wokół szyi. 

     – Gerard, mogę wiedzieć, co ty tutaj robisz? – Frank utkwił zdziwione spojrzenie na zaczerwienionej twarzy czarnowłosego, a na usta wkroczył mu lekki uśmiech rozbawienia, który równie szybko zniknął, co się pojawił, posyłając w dal mały kłębek ciepłego powietrza, na dworze sformowanego w nieduży, biały obłok. – Zaraz ducha wyzioniesz.

     – Śmiej się, śmiej, ale takie są skutki notorycznego uciekania z zajęć wychowania fizycznego. Potem człowiek wymięka nawet na krótkim dystansie – odparł barman tonem, którego nie powstydziłby się rodzic pouczający swoje dziecko, otrzepując z niewidzialnego kurzu ręce. – Pytasz, dlaczego tu jestem? Chciałeś wejść do kawiarni, lecz gdy tylko zobaczyłeś, że w środku odbywa się impreza, odszedłeś. Nie wyglądasz na szczęśliwego – dodał, gdy Frank ponownie spochmurniał, o wiele bardziej niż przed lokalem, gdzie śledził każdy ruch pracowników, szczęściem omijając Gerarda, bowiem kąt, w którym się schował był na tyle oddalony od szyby, iż zasłaniał go niemal całkowicie. – Jeśli mam być szczery, to twoja postawa zakrawa o samopoczucie zbitego psa. Czy jest coś, o czym powinienem wiedzieć?

     – Nie zdałem na prawo jazdy – brunet wzruszył obojętnie ramionami, zupełnie nie przejmując się padniętymi słowami, choć wewnątrz siebie czuł, jak serce zostało porwane na żałobne kawałki, a duma oraz zmieszane z najgłębszym błotem marzenia, przez które miał ochotę rwać włosy, krzycząc na każdą rzecz jaką napotka, po czym, żeby ochłonąć, rzucić się w wielką przydrożną zaspę, wcale nie sprawiały, by jego humor kiedykolwiek zamierzał wznieść się ponad kreskę całkowitego załamania. Postawił kilka kolejnych kroków, pozostawiając czarnowłosego za swoimi plecami z nieodgadniętym wyrazem twarzy. – Idziesz ze mną? – zwrócił się w jego stronę, ponaglając ruchem dłoni. – Nie chcę o tym rozmawiać. Nie potrzebuję rozdrapywać świeżo zasklepionych ran – mruknął w kołnierz kurtki, bardziej do siebie, niż do kroczącego obok niego mężczyzny.

Przemierzali chodniki poległe pod naciskiem nieznającego litości śniegu, rozmawiając na tematy dalekie od tego, który sprawił tyle zawodu Frankowi. Mijając witryny sklepowe, komentowali napotkane za nimi wystawione przedmioty, ubrania – będące tegoroczną zimową kolekcją, królującą w większości magazynów z modą – czy też zwyczajne sprzęty kuchenne. Brunet musiał co jakiś czas przystawać, by zrównać chód z ociągającym się barmanem, który zielonych tęczówek nie spuszczał niemal ani razu z majestatycznego, pod kolor tuszu do rzęs, nieboskłonu. Czasem zerkał na rozchmurzone oblicze studenta, opowiadającego z ogromnym entuzjazmem o finałowym odcinku Hannibala, który był dla niego równie przerażająco dobry, co intrygujący zarazem. Przyjemnością stało się dla nich przebywanie w swoim towarzystwie, choć nie obyło się bez niepewnych spojrzeń, głupawych docinków, czy też wzajemnego zrozumienia danych sentencji bez niepotrzebnego nadużywania słów. Frank opowiadał o muzyce jaka go fascynuje, ulubionych zespołach lub też zgubieniu bagażu na lotnisku, kiedy to pojechał na tydzień w odwiedziny do rodziny. Gerard kroczył nieopodal ze zmarzniętymi dłońmi w kieszeniach, od czasu do czasu odskakując na bok, gdy pochłonięty myślami, w ostatniej chwili wymijał schowany wśród zasp słupek. Brunet wybuchał wtem gromkim śmiechem, bowiem podobne uniki niemalże zawsze kończyły się niezgrabnym tańcem długich nóg barmana z męczącą obywateli sadzawką, z resztkami unoszącego się na niej śniegu. Czarnowłosy cudem jednak unikał kolizji, ofukując obrażonym tonem studenta, który przewracając rozbawiony oczami, ruszał w dalsze nocne zwiedzanie miasta, uciekając przed zlepioną na szybko śnieżką przez kościste palce Gerarda. Doganiał go, niepostrzeżenie wrzucając kolejny kulisty atrybut zimy do kaptura bruneta, po czym jak najszybciej zarzucał mu go na głowę, chichocząc złośliwie, gdy chłopak z nieludzkim okrzykiem starał wydostać stamtąd ubity śnieg, nim zdoła wlecieć mu za kołnierz. 

Frank nie był pewien, kto wpadł na pomysł ukojenia zmysłów oraz wymazania choć na chwilę nieprzyjemnych wspomnień alkoholem, lecz mimo to nie miał nic na przeciw, uważając wręcz, iż zakończenie tygodnia znośną popijawą z czarnowłosym, jest najlepszym możliwym scenariuszem, w jakim miałby zaszczyt odgrywać główną rolę. Choć znalezienie jakiegokolwiek sklepu monopolowego zajęło im większą ilość czasu spędzoną na mrozie, to efekty były aż nadto zadowalające. Po wspólnej składce na skonkretyzowany przez wątrobę zakup, Gerard wyszedł z reklamówką, obijającą o siebie za każdym potrąceniem szklane butelki – ich humor zdawał się być jeszcze lepszy niż dotychczas. Trunek rozgrzewał w przyjemny sposób cały organizm, a chochlikowate iskry w oczach bruneta sprawiały, że barman mimo swojej pochmurności, pozwalał, by ten radosny blask brązowych tęczówek zdominował jego mrok umysłu oraz krzywy uśmiech malujący mu się bez przerwy na twarzy, gdy maska zobojętnienia ustępowała pod wpływem rozbawienia z żartu opowiedzianego przez Franka. Zwracali na siebie uwagę przechodniów głośnymi parsknięciami, niekonwencjonalnymi dowcipami, a czasem i sprośnymi aluzjami, przez które Gerard kończył z wbitym pod żebrami łokciem bruneta. Frank z rozanielonym wyrazem twarzy owijał swoje chude ciało wokół przydrożnych latarni niczym dżdżownica wokół patyka na rzęsistym deszczu, będącego jej jedynym ratunkiem przed zmieceniem przez nurt strumyków, pędzących na spotkanie z kratkami kanału ściekowego. Przytulał się do nich jak dziecko, które po kilku godzinach niewyobrażalnego strachu, zdołało wreszcie odnaleźć zgubioną wśród tłumu mamę... bądź też jak ostatni spity student. Gerard odczepiał go z trudem od kolejnych przybytków miejskiej architektury, świadomie kroki obierając w stronę oddalonych od centrum kamienic oraz bloków, gdzie brunet po wiekopomnym odzyskaniu panowania nad własnym ciałem, oświadczył, iż wynajmuje tam mieszkanie.

× × ×

     – Dałem ci się w tak prosty sposób zmanipulować, pomiatać mną – wyszeptał Frank głosem pełnym goryczy, lecz nie do czarnowłosego. Wyłącznie do własnej osoby. Za pozwolenie Gerardowi, by w jeden dzień zrobił istne piekło z egzystencji studenta, a na psychice odcisnąć tak głęboki ślad, aby najtrudniejsze chwile z przeszłości stanowiły przy nim rzęsisty deszcz w ciepły, wiosenny dzień. Spojrzał w zielone tęczówki mężczyzny, czując jak momentalnie przechodzi po nim dreszcz, wprawiający całe ciało w drgawki. Przegrana była słowem, które towarzyszyło mu odkąd zdołał się ocknąć na ściółce leśnej, wśród wysokich, potęgujących o wiele mocniej mrok, drzew. Za dużo rzeczy nie starał się dostrzec, jego instynkt został bezpowrotnie uśpiony i teraz widocznie przyszedł czas, by za to zapłacić.  – Tak łatwo, bez problemu... Spieprzyłeś mi życie!


     – Oj, zaraz tam życie – Gerard wywrócił rozbawiony oczami, wykrzywiając usta w pobłażliwym uśmiechu. To co teraz sobą reprezentował brunet, było czystą zabawą oraz pogardą dla jego zimnego serca, kiedy to sukcesywnie unieruchamiał chłopaka, siedząc na skrępowanym i obnażonym do pasa ciele. – To był zaledwie rok, Frank – uściślił fałszywie radosnym tonem, unosząc na chwilę głowę, by dostrzec wśród szarych chmur zimny blask księżyca, kształtem przypominającego śniadaniowego rogalika, oprószonego mąką z tysiąca gwiazd. – Zaledwie rok – powtórzył, na nowo omiatając przerażoną twarz swojej ofiary, wzrokiem tak pustym, iż pochłaniająca wszelkie istnienia w kosmosie czarna dziura, byłaby zaledwie małym kawałkiem mroku w źrenicy czarnowłosego. Zwykłym podrzędnym elementem wyzbytym z wszelkich emocji.

7 komentarzy:

  1. Wspomnienia są z pewnością ważną częścią tej historii, może dzięki nim dowiemy się już wkrótce czemu Frank leży na ściółce i co ważniejsze co Gerard do cholery mu zrobił :) Próbuję powstrzymać własne pomysły i przypuszczenia w jaki sposób Way zniszczył mu życie ale słabo mi idzie...więc, chyba sama rozumiesz, iż potrzebuję kontynuacji :)
    Nie ukrywam, że postać Gerarda mnie intryguje i wciąż myślę co z nim jest, oraz do czego jest zdolny. Bowiem jego zachowanie jest godne socjopaty...

    Tak więc, życzę udanego wyjazdu i szybkiego powrotu do opowiadania.
    xoxo. Zoombie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Rozdział był świetny. Nie spodziewałam się, że będą retrospekcje, ale to dobrze, że się pojawiły. Myślałam, że wszystkiego o ich przeszłości dowiemy się z rozmów. Bardzo mi się podoba to jak się poznali. Teraz będę się zastanawiała co Gee zrobił, że zniszczył Frankowi życie. Zadaje sobie pytanie, czy Gerard będzie torturował Franka i czy posunie się do czegoś gorszego. Obyś jednak podczas swojego wyjazdu zdołała opublikować kolejną część, bo umrę z ciekawości ;P
    Życzę miłego wyjazdu i dużo weny ;)
    xoxo

    OdpowiedzUsuń
  3. No i, jak to w historiach wychodzących spod ręki ironic smile. bywa, sielanka dobiega końca. A właściwie to nigdy jej nie było, chyba że liczyć retrospekcje, w których dowiadujemy się, jak chłopcy się poznali, ale ten tekst o zakończeniu sielanki jakoś nie chciał opuścić mojej głowy. Wiem, nie kontroluję własnego umysłu - czy teraz też mogę być psycholem? ;p
    We fragmentach odnoszących się do przeszłości znajomość Gerarda i Franka zdaje się być dość pozytywna. Beztroska nawet bym powiedziała. Poznali się przez przypadek i obaj są uprzejmi oraz przyjaźni. A tu nagle BACH! Wszystko pójdzie się jebać. I jakoś dziwnie mi to nie przeszkadza.
    Im częściej czytam fragmenty Promise, tym czuję coraz większą, nieuzasadnioną sympatię? (nie wiem, jak inaczej nazwać to uczucie) w stosunku do naszego psychopaty. No dobra, może nie tyle co sympatię, lecz podświadome zrozumienie i dziwną więź. Ale nie musisz się martwić - nie mam zamiaru iść w ślady Gerarda, więc nie będziesz miała poczucia, że przez ciebie zeszłam na bardzo złą drogę. c:
    Kurde, miałam napisać jakiś ładniejszy komentarz, ale wyszło mi coś takiego...mało składnego. Następnym razem bardziej się postaram, obiecuję.
    xx

    OdpowiedzUsuń
  4. Dokładnie jak mówi suchanawfulfuck... Czy twoi czytelnicy nie zasłużyli na choć odrobinę słodkiej atmosfery, trochę tęczy, czułych pocałunków i wielkiej miłości? Jasne, że nie! xD teraz trzeba zrobić dramatyczno-makabryczną scenę! xD
    Niemniej jednak to jest wspaniałe. Niewiele autorek ma ten talent, że potrafi doprowadzić czytelnika do łez, szczerego uśmiechu, czy też wywołać w nim jakiekolwiek intensywniejsze emocje. A ty potrafisz, za co bardzo ci dziękuję, bo wręcz kocham takie dzieła, gdzie można wczuć się w bohaterów.
    A psychoza na plus. Dobrze wiesz, że uwielbiam takie... nienormalne rzeczy, więc pozostaje mi tylko czekać do pieprzonego września na kolejny rozdział :<
    Cóż... Czego się nie robi dla ukochanego bloga? No, wszystko się zrobi, so...
    Powodzenia, weny życzę i pisz, pisz pisz! <3

    XoXo

    OdpowiedzUsuń
  5. Właśnie takie opowiadania przyczyniaj się do mojej Pisarskiej Depresji i do tego, że potem przez resztę wieczoru zapycham się lodami, rycząc jak bóbr. Jestem Twoją nową czytelniczką i muszę powiedzieć, że jestem oczarowana Twoim stylem, mimo, że czasem muszę przeczytać zdanie kilka razy, zanim do mojego mózgu dojdzie jego sens. To raczej moja wina, że samoistnie wyłączam myślenie, więc nadal jestem pełna zachwytu. Widzę, że będzie pięknie i mrocznie. Chociaż to właściwie jedno i to samo, prawda? :) Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy! :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Już dawno miałam ci skrobnąć komentarz, ale tak baardzo mi się nie chciało. ty wiesz, ze ja czytam wszystko mniej więcej na bieżąco, jak mi się chwalisz fragmentami, nazywając je badziewiem, bądź shitem. wiedz, że to short story jest bardzo, ale to bardzo psychiczne i dobre. fakt, niektóre zdania są tak przekombinowane, tak, że trudno znaleźć w nich sens po pierwszym przeczytaniu, ale to chyba dodaje uroku całości.nie wiem, co jeszcze miałam powiedzieć... przede wszystkim pisz kurwa dalej, bo jak nie, to cię dopadnę i zgwałcę ;P
    xoxo

    OdpowiedzUsuń
  7. Na wstępie pragnę przeprosić, że nie skomentowałam tego posta w porę, to znaczy zanim dodałaś następny. Wiem, że to bardzo motywuje do dalszego pisania. Zła ja i mój leń :c. Rozdział bardzo mi się podobał, kurczę, nie wiem, co mogę więcej napisać. Twoje porównania i opisy są niesamowicie intrygujące i oryginalne, jednak nie przytłaczają fabuły, a jedynie ją urozmaicają. Jesteś niczym... czarownica, która umiejętnie łączy wszystkie upiorne składniki w swoim kotle, wyczarowując magiczny wywar, który uzależnia i jest wspaniały.
    Życzę ci wiele weny :3.
    coco Kot

    OdpowiedzUsuń