OGŁOSZENIA

Blog, jak już pewnie większość z Was zdążyła się domyślić, zostaje zawieszony na czas nieokreślony. Zbliża się moja matura, mam mało czasu, ale również brak mi chęci i natchnienia. Na pewno zacznę pisać, jak tylko te wszystkie trzy blokady przestaną mną rządzić. Wszystkie... nom, wszystkie.

21 marca 2013

Prolog – Musical Madness

Świat jest piękny. Naprawdę piękny. Idealny w każdym swoim najmniejszym calu. Ludzie są dla siebie mili. Każdego obdarzamy radosnymi uśmiechami. Nigdy nie padają przykre słowa. Nikt nikomu nie zawadza. Wszyscy mamy dostateczną ilość czasu na załatwienie swoich spraw. Umieramy w podeszłym wieku, zawsze z przyczyn naturalnych. Formalności są banalnie proste, a reklamy nie trwają więcej niż pięć minut.

Też czujecie ten sarkazm?

Zieje nim na kilometr, aż się rzygać chce. Ale co poradzić, gdy jest się tak szczęśliwym? Nie zamierzam skakać ani wykrzykiwać te wszystkie niezrozumiałe słowa piskliwym głosem małego dziecka. Wystarczy siedzieć za biurkiem i z uśmiechem godnym niezrównoważonego człowieka obserwować uderzające o siebie kuleczki. Kołyskę Newtona.

To takie zabawne.

Zabawne jak kręcenie się na obrotowym fotelu lub wystukiwanie palcami rytmu o tabliczkę z imieniem i nazwiskiem. Zwykle nie mam czasu, powodów ani chęci, by okazywać pozytywne nastawienie do otaczającego mnie świata. Jak widać dziś jest mój szczęśliwy dzień.

Mocne uderzenia pięści w szklane drzwi na moment przywróciły do żywych rozluźniony umysł. Po chwili drzwi rozwarły się zapraszająco, a stojąca za nimi kobieta wkroczyła do pokoju razem z szumem towarzyszącym pracownikom niemal, że przez cały czas spędzany w budynku. Gdy je zamknęła, cisza ponownie opatuliła moje, niezmiernie ucieszone tym faktem, uszy.

    – Możesz mi wyjaśnić, co to niby jest? – naruszająca moją przestrzeń osobistą zwierzchniczka, szefowa rzuciła na blat cienkie teczki. – Czekam na dobre wyjaśnienia.

    – Niech zgadnę... teczki w kolorze białym, żółtym oraz czarnym, które od twojego wparowania tu jak do własnego gabinetu, bez żadnych skrupułów zalegają mi na biurku.

    – Błąd, Brooks – kobieta oparła się o mebel, pochylając się w moim kierunku, zatrzymując się dopiero, gdy twarz znalazła się na wysokości mojej. – To raporty, które miałaś wypełnić dwa tygodnie temu, a jedynie podrzuciłaś razem z innymi dokumentami. Myślałaś, że tego nie zauważę?

    – Nie – odparłam szczerze. – Liczyłam tylko, że dłużej zejdzie ci ich znalezienie.

    – Były na samym wierzchu, Brooks – szefowa uniosła kącik ust, racząc moje oczy widokiem pobłażliwego uśmieszku. – Tak czy siak mam dla ciebie robotę.

Usiadłam wyprostowana na fotelu, szczerze zainteresowana ofertą McAdams. Brunetka odgarnęła za ucho zabłąkane pasmo włosów, a widząc u mnie zmianę, zdecydowanie na lepsze, oparła dłoń na lewym biodrze i bez słowa ruszyła w kierunku wyjścia. Otworzyła drzwi, po czym zwróciła się ostatni raz w moim kierunku i na odchodne dodała:

    – Szczegóły masz w żółtej teczce. Razem z raportem, który pragnę widzieć u siebie jeszcze przed wyruszeniem w teren.

× × ×

    – St. Mary Road, St. Mary Road... gdzie to u diaska jest?

Zwolniłam tuż przed skrzyżowaniem i korzystając z chwili, jako że paliło się czerwone światło, wyjęłam komórkę z kieszeni i przytrzymując dłużej klawisz, automatyczne wybieranie od razu wyświetliło mi aktywne połączenie z Lilian.

    – Soph? Kochana, gdzie ty się, przepraszam bardzo, szlajasz?

    – No właśnie sama nie wiem. Chyba musiałam źle skręcić... – potarłam ręką kark, czując narastające we mnie zażenowanie.

    – Ty zawsze źle skręcasz – Lilian zaśmiała się swoim chrypliwym głosem, na co ja pokiwałam już całkowicie zrezygnowana głową. 

Na sam jego dźwięk od razu wyobraziłam sobie, jak dziewczyna nakręca na palec kosmyk czarnych włosów, przy okazji obsypując sobie marynarkę popiołem z papierosa, którego trzymała w tej samej dłoni. Dlatego jakieś dwa miesiące temu kupiła sobie uniform w tym samym kolorze, ciemno szarym, by skutki jej chwilowego zdziecinnienia nie były, aż tak widoczne. 

Światło zmieniło swą barwę na zielone, tak więc włączyłam telefon na głośnomówiący i ruszyłam dalej.

    – Gdzie jesteś?

    – Gdzie jestem? – powtórzyłam jej pytanie, rozglądając się na boki, mając nadzieję, że znajdę drogowskaz z nazwą ulicy. – Minęłam skrzyżowanie Chambers i Ontario Street.

    – No to blisko. Nawet zbytnio nie pobłądziłaś. 

    – To, w którą stronę teraz?

    – Jedź do końca prosto, a jak miniesz księgarnię, to skręć w lewo. Dalej na wprost, no i jesteś prawie u celu. Stanę na poboczu, tylko mnie nie przejedź – zaśmiała się.

    – Bardzo zabawne. Rozłącz się, bo ja prowadzę.

_______________________________________________

Oto prolog. Sama nie wiem, co o tym sądzić. Zaczęłam go pisać wczoraj, dzisiaj skończyłam. Jak widać choroba pozwala wenie na chwilę odwiedzić umierającego i natchnąć do czegoś... cokolwiek to jest.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz